Autor: Roman Spandowski
Aborcja? To jest termin znany mi od plus minus 40 lat. A mam grubo ponad 70. Przedtem słyszałem tylko o przerywaniu ciąży. Katolikiem faktycznie nie jestem już od pradawna, ale pewne normy etyczne wpajane mi dotąd jakoś ciągle są. Czyli jakie? Dziecko poczęte to dziecko, zatem już człowiek. Czyli wszystko już jest jasne. Dziecko ma zostać urodzone, bo kobieta w ciąży jest tylko inkubatorem, i jej jedynym obowiązkiem (religijni ideolodzy powiedzą, że najpodstawowszym prawem) jest owo dziecko urodzić.
Tyle że macierzyństwo to raczej nie sakrament. To summa wysiłków związanych z samą ciążą. Co powinno już w tym niekoniecznie sakramentalnym obowiązku wystarczyć, a czego mężczyźni nie doświadczają. Plus poród i połóg – tu rola mężczyzn jest jeszcze mniejsza.
Więc może jednak kwestię macierzyństwa zostawić samym kobietom? W tym również kwestię jej wyboru, czy chce lub jest gotowa matką zostać?
Bo męska rola w skutecznym zapłodnieniu kobiety to oczekiwany przez mężczyzn orgazm. Potem niech się dzieje, co chce. A jak się już zadzieje, to zupełnie nowy problem. W najlepszym wypadku („Jak się cieszę, moja najdroższa, będę zawsze przy tobie!”), w trochę lepszym („Nie chciałem tego, ale nie będzie najgorzej”), w gorszym („Kurwa mać, a nie mogłaś się zabezpieczyć?”), w najgorszym – i tu jest piekielna skala sytuacji. Od całkiem jeszcze przyzwoitego („No niech tam!”) poprzez już mniej
przyzwoite („Żeby to było po raz ostatni!”) po już niewymawialne. A na samym krańcu tej skali to fakty niestety z życia wzięte – partner (nawet i sakramentalny mąż!) chce się ciupciać bez względu na wszystko. Ona ulega bez protestów, bo taka jest jej rola w kulturze przez religię uświęconej. Czyli musi ulec. A ewentualna ciąża to już tylko jej sprawa. Już ze dwa razy znalazłem w niedawnych mediach upiorny dramat – matka-żona topiła rodzone kolejne dzieci (a dotychczasowe potomstwo już było obfite) w beczkach po kapuście. By się mąż nie rozeźlił, że znów zaciążyła. A na procesach dowodził (skutecznie!), że o niczym nie wiedział.
Nie! Świadome rodzicielstwo (a chyba tylko o takie nam chodzi?) nie da się załatwić tylko antyaborcyjnymi zakazami. Bo ofiarami tych zakazów są tylko kobiety – w układzie męsko-damskim –czynnik najsłabszy. Pod każdym względem. Dawno już potwierdzono też, że jak się rodzi w związku nawet sakramentalnym dziecko z głębokimi upośledzeniami, ok. 85% mężów-ojców odchodzi. A kobieta matka (do niedawna też żona) pozostaje sama na placu boju. Nie przerwała ciąży, bo: 1) nie wiedziała, jakie się dziecko urodzi, 2) wiedziała, ale urodzić chciała i spodziewała się pomocy (przynajmniej!) od męża w tej niewątpliwie trudnej sytuacji, 3) wiedziała, ale urodzić chciała, choć co do mężowskiego wsparcia nie była pewna. Jak napisałem przed chwilą, tak wygląda statystyka. Nie przypadkiem ogromna większość rodziców niepełnosprawnych dzieci, którzy ostatnio demonstrowali, to matki. A jak reagowała
na ich manifestacyjną obecność w kuluarach sejmu ówczesna posłanka, panna Pawłowiczówna? Jej oni śmierdzieli. I jak śmieli swym smrodem atakować jej dziewicze nozdrza?
Coś z tym rodzicielstwem – spowodowanym przez obojga go sprawców, ale tylko jedna strona ma odpowiadać za wszystkie konsekwencje, trzeba zrobić. Ponieważ strona męska i tak jest w uprzywilejowanej pozycji, trzeba wesprzeć stronę kobiecą.
Należy więc nie tylko zdekryminalizować aborcję, ale też uznać ją jako niezbywalne prawo kobiet, mających w tej kwestii i tak nieporównywalnie mniej praw niż ich męscy wspólnicy.
Zamiast doszczętnie już zgniłego tzw. kompromisu aborcyjnego, który i tak poległ wskutek Kaczej interwencji na telefon do swego zaplecza kulinarnego (dla niepoznaki zwanego TK), należy wypracować nowe reguły. Będą one siłą rzeczy arbitralne. Ale arbitralna jest też przyjęta z dawna już powszechnie granica pełnoletniości, czyli 18 lat, która w orzecznictwie ma piramidalne znaczenie pomimo wielu wyjątków. Więc przyjmijmy te 12 tygodni, które spośród ruin kompromisu jeszcze pozostały. A że kościół katolicki jest przeciw? No cóż, mogło się tak zdarzyć wśród podmiotów okołospołecznych. Ale RP jest państwem konstytucyjnie świeckim.
Tu napiszę coś, co nie dotyczy w żaden sposób polskiej świeckiej legislatury.
Otóż tzw. „życie od poczęcia” – tak teraz roztrąbiane – nie jest katolickim dogmatem. Przynajmniej jeszcze nie jest. Powstały w macicy zarodek-zygota nie ma szans na przeżycie, dopóki się w macicy nie zagnieździ. Po każdym stosunku sporo takich nieudanych zygot jest wydalanych w normalnym fizjologicznym trybie. Pigułka „dzień po” pewnie tę liczbę zwiększa.
Jak się ma kwestia duchowego jestestwa tych przepadłych zygot (a dotyczy to również pobieranych do in vitro), to ja nie wiem. Ostatnią mi znaną opinią na ten temat jest ta u Tomasza z Akwinu, bądź co bądź doktora kościoła, że dusza wstępuje w zarodek po 40 dniach, jeśli zarodek jest męski, a po 90 dniach, jeśli zarodek jest żeński. Cholernie śmieszne. Co do zaś interseksualności Akwineta nic nie napisał.
Bo, co tu gadać, w tej kwestii głupiutki był jeszcze bardziej. Przy całym moim szacunku dla europejskiego, w tym też chrześcijańskiego dziedzictwa, jakoś głupio by mi było być tak głupiutkim.
Ale i tak co do tego, to prezydent się wypowie najlepiej. I najchętniej. I najgłupiej.