Roman Spandowski: w składzie redakcji: Roman Spandowski (pracownik naukowy PAN, pomysłodawca tytułu) https://www.solidarnosc.org.pl/torun/historia/historia-tis-do-1989-roku/

*****************************************

Jeszcze parę uwag o Rosji – jej kompleksach, pretensjach i mocarstwowych wybzdyczaniach.

Prawie każdemu krajowi się zdarzyło w Europie pobyć choć przez chwilę mocarstwem. Żadne już nim nie jest. Ale też w żadnym (włączając tu Imperium Brytyjskie, które sczezło najpóźniej)  nie widzę teraz żadnych żałobnych resentymentów. Było, się zbyło, powodów do dumy nie ma żadnych, do wstydu za to moc. Jednakowoż jest wyjątek. Imperium rosyjskie.

W odróżnieniu od innych europejskich imperiów kolonialnych, rozpostartych po całym globie i ponad oceanami – w jednym, masywnym kawałku. No, powiedzmy, solidnym kawale. Który trudno zdekolonializować, zwłaszcza kiedy autochtoniczna ludność kolonii i kolonizatorzy w znacznej większości nie różnili się specjalnie poziomem cywilizacyjnym. Swoją drogą w Rosji nawet kolonializm musiał przebiegać poza normalnym trybem. Że nawiążę do klasyka.

Myślenie imperialne stało się już wszędzie bez wątpienia demodé – zarówno u polityków, jak i w społeczeństwie. Z jednym wyjątkiem – w postsowieckiej Rosji. Na pewno, jeśli chodzi o kremlowskich przywódców; co do społeczeństwa trudno powiedzieć, bo to społeczeństwo w kategoriach obywatelskich nie zdołało tam jeszcze w pełni zaistnieć. Oczywiście Rosjanom tego z całego serca życzę, ale zanim to zdołają osiągnąć, niech się spodziewają teraz bolesnych batów od demokratycznego świata za barbarię swojego państwa, któremu dozwolili się rozbestwić.

Pozostaje cholernie ważny problem, dlaczego Rosjanom nie udało się dotąd zbudować społeczeństwa obywatelskiego. Chociaż ostatecznie udało się to Ukraińcom. Nie wiem, Mogę tylko spekulować.

Może prawie teokratyczne państwo jako takie było im ważniejsze niż zaludniająca je ludność, coraz to bardziej zróżnicowana etnicznie, rasowo i religijnie? Może mit świętej Rusi i bizantyjskiego prawosławia (nietkniętego przez reformację, oświecenie czy jakąkolwiek instytucjonalną refleksję teologiczno-społeczną) jako trwałej opoki wobec pretensji nowożytności z wrażego zachodu rodem?

Ale car Piotr z najpełniejszą premedytacją przejął gros zachodnich technicznych i estetycznych zdobyczy zachodu. Ba, postawił swoich bojarów pod ścianą, każąc im to zaaprobować. Nie bez oporów zaaprobowali. A potem – zmienił się sztafaż. Tak dalece europejsko, że nawet Europa patrzyła nań z podziwem i zazdrością. Cokolwiek Rosja przejęła z zachodnioeuropejskiego kulturalnego depozytu, nabierało w Rosji autochtonicznego charakteru i wdzięku i z miejsca wracało rykoszetem na zachód jako superatrakcja. Tak się stało w literaturze, sztukach plastycznych i w muzyce.

Pozostańmy przy literaturze, bo tylko tam możemy mówić o sensach, czyli w jakichś racjonalistycznych kategoriach.

O rosyjskim romantyzmie już napisałem. Jak przejęta z zachodu humanistyczna wrażliwość nie mogła się w Rosji ozwać pełnym głosem, bo na zachodzie romantyczny bunt wobec zewnętrznej opresji nie uznawał granic, a granice były wręcz wkodowane w rosyjską kulturę i psychikę. Granice  państwowe w wypadku Rosji były granicami cywilizacyjnymi. W związku z czym czytając teraz Puszkina czy Lermontowa musimy za każdym się biedzić, co tu autorzy chcieli właściwie powiedzieć, a nie powiedzieli wprost, bo nie mogli. Najłagodniejszym naszym wyrokiem byłoby, że stchórzyli. Kiedyś napisałem, że uważam brak odwagi za najpierwsze prawo człowieka. Zdecydowanie gorzej oceniam jednak małoduszną racjonalizację własnego tchórzostwa jako cnoty, zresztą w guście państwowego mocodawcy. Tak robił wg mnie Puszkin, a potem Dostojewski.

Tu się odwołam do znanego Mickiewiczowskiego wiersza pt. „Do przyjaciół Moskali” – zresztą części „Ustępu” do „III cz. Dziadów”. To była między innymi odpowiedź na haniebny wiersz Puszkina pt. „Był wśród nas”. Mickiewicz w swoim wierszu zastosował wobec swojego dawnego rosyjskiego przyjaciela metodę wziętą z zachodniej etyki rycerskiej – Puszkinowi z zasady obcej – etycznego sprzeniewierzyciela  trzeba skazać na towarzyskie nieistnienie, czyli bojkot, również imienny. Mickiewicz w swoim wierszu nie wymienił wprost Puszkina, choć wspomniał po nazwiskach innych swoich rosyjskich druhów dekabrystów. Puszkin jako dworski błazen (na miarę Petroniusza u Nerona) miał nim anonimowo  pozostać. Później zdołał się upomnieć tylko i beznadziejnie o swą immanentną wolność i godność wymuszonym w pojedynku samobójstwem. Co oczywiście nigdy mi nie przeszkodzi podziwiać go jako wielkiego i tragicznego poetę.

Taka to pokraczna rosyjsko-prawosławna etyka, że tak wiele tam niekoniecznie dobrowolnych samobójstw. Po Puszkinie był w dość podobnych okolicznościach Lermontow, po paru dekadach Czajkowski, by nie wyszedł na jaw jego homoseksualizm. A w Sojuzie Jesienin i Majakowski. Lista bynajmniej niepełna.

Kwintesencją zracjonalizowanego (i znacjonalizowanego) tchórzostwa – Puszkin przy nim to wdzięczny brzdąc –  jest  dla mnie Dostojewski. Jest on – fakt –  wielkim pisarzem oraz autorem dogłębnej analizy podglebia niewolniczej z istoty kultury Rosji (choć bynajmniej takich ambicji nie miał). U Dostojewskiego Rosjanin nie jest – broń Boże – żadnym obywatelem (muszę sprawdzić, ile razy słowo grażdanin występuje w jego twórczości). Ma być takim jedermannem, bo ma uosabiać człowieka jako takiego, czyli bez różnicy, czy z zachodu, czy ze wschodu. Np. Raskolnikow (przy okazji – zwróćmy uwagę na nazwisko tego negatywno-sugestywnego bohatera w kontekście kompromitującego rozłamu w prawosławiu za Piotra – gdzie antypiotrowskich oponentów nazwano razkoł, czyli  ‘bunt, rokosz’).

Czyli że Tołstoj w :”Wojnie i pokoju” dać chciał Europie cywilizacyjne przesłanie wobec wojny (pardon! – wojskowej akcji specjalnej) a pokoju według własnych infantylnych wyobrażeń. W :”W zmartwychwstaniu” summę moralno-cywilizacyjną w ogóle (j.w.). Bliższym jest mi  w dramatycznej, choć boleśnie cywilizacyjno jednostronnej prezentacji losu kobiety w  ”Annie Kareninie”.  Ale najbliższym mi jest w swym ostatnim opowiadaniu :”Za co?”, jedynym, w którym się boleśnie zechciał zderzyć z ofiarą  bezwzględnego imperializmu państwa, z którym przedtem miał sojusz wręcz religijno-seksualny. Z konkretnym  Polakiem.

Dostojewski takich problemów nie miał. Nie zawsze. Wszak we wczesnej młodości był buntownikiem, rewolucjonistą, wręcz socjalistą. Uwięziony, skazany, zesłany na Syberię, po niecałych 10 latach stał się nie tylko lojalnym poddanym carowi, nienawistnikiem Zachodu (a zwłaszcza Polski, choć sam był polskiego pochodzenia), ale wręcz miłośnikiem i wielbicielem rosyjskiego samodzierżawia. Wiele dekad przed ponura wizją „R. 1984” Orwella. Gdzie przecież nie chodziło tylko o wymuszoną przez satrapę rezygnację z dotychczasowych wolnościowych ideałów, ale wręcz pokochanie całym sobą satrapy i jego porządku. Dla zachodu się stał Dostojewski przenikliwym analizatorem ogólnoludzkich immanentnych słabości. Takim społecznym przedfreudowskim Freudem. Sfrustrowane swoją racjonalną cywilizacją oraz metafizyczną degrengoladą  zachodniego, rozdrobnionego chrześcijaństwa zachodnie elity przyjęły ciemniaka ze wschodu jako zwiastuna nowego „Ex oriente lux”.

Historia się pono nie powtarza, ale doświadczenie uczy, że cholernie to lubi.

Podzielmy to na dwie kategorie.

Pierwsza to zachód z jego kompleksami. Od mieszczańskiego późnego średniowiecza z jego coraz większym relatywizmem obiegowej moralności – przez renesans z jego oficjalnym usankcjonowaniem interesu człowieka jako źródła i celu moralności – po współczesność, gdzie powszechnie nad wartościami góruje doraźny interes. Tu się odwołam do słynnej opinii angielskiego polityka Henry’ego Temple’a (zob. Google). Ona była wyrazem triumfalizmu aktualnej amoralnej pragmatyki, choć reszta cywilizacyjnego anturażu wciąż się odwoływała do tradycyjnych – czyli mocno już zwietrzałych – religijnych wzorców. Nazwijmy to dysonansem poznawczym. Który musiał mieć jakieś kulturowe konsekwencje. Poza tym oficjalna społeczna  pragmatyka dawno się już pogodziła z drastycznymi różnicami socjalnymi, z którymi z ewangeliami na ustach walczyły wcześniej tzw. herezje, zrównane potem z ziemią przez kolejne establishmenty.

Druga to wschód, również z jego kompleksami. W miarę jak początkowa świetność Bizancjum jako legalnego i zwycięskiego sukcesora rzymskiego cesarstwa słabła, słabła też jego początkowa przewaga cywilizacyjna au général i kulturowa en détail. W X w. cała zachodnia Słowiańszczyzna przyjęła chrześcijaństwo z zachodniego Rzymu – dopiero aspirującego cywilizacyjnie. Wschodnie Bałkany, a co najważniejsze Ruś – z Konstantynopola, będącego chwilowo znów potęgą. Wkrótce potem szala cywilizacji przechyliła się zdecydowanie i trwale na zachód. Wschodnie Bałkany to odrębny problem i dajmy sobie tu z nim pokój. Ruś to co innego. Najpierw dzielnicowo rozdrobniona (jak wiele europejskich państw feudalnych), potem w znacznej mierze zniewolona przez Mongoło-Tatarów, wreszcie znów rozbita, kiedy dwa fundamentalnie różne centra polityczne zapragnęły ją reunifikować. Z jednej strony Litwa, a potem Rzeczpospolita w duchu dojrzałego już zachodu, z drugiej strony Moskwa, która w okresie świetności Rusi Kijowskiej nic nie znaczyła, jeżeli w ogóle  istniała i znajdowała się w jej granicach. Moskwa, której kariera rozpoczęła się od roli kapo Złotej Ordy w północno-wschodniej Rusi. Owszem, sprawdziła się w tej roli, a pozyskane od Złotej Ordy znaczenie, a później się przeciw niej  zbuntowawszy – wręcz potęgę – z sukcesem wykorzystała w odboju od Rzeczypospolitej ruskich ziem. Oczywiście w guście przebrzmiało-bizantyjskim oraz ciągle aktualnym  azjatyckim. A nade wszystko antyzachodnim.

Ponieważ ciągle część ziem ruskich mimo przegranych przez Rzplitą wojen z Moskwą pozostawała w obrębie Rzplitej, a ta – poza upokarzającymi dla prawosławnych unii dogmatyczno-obediencyjnych z Rzymem – nie podejmowała żadnych prób porozumienia z ruskim prawosławiem, a nadto jej funkcjonariusze i beneficjenci nie szczędzili ruskim autochtonom upokorzeń na każdej płaszczyźnie, trudno się dziwić, że Polska swą wschodnią przygodę cywilizacyjną sromotnie przegrała. Musimy to uznać ze wszystkimi konsekwencjami. W tym również z utratą wschodniej Galicji ze Lwowem.

A jednak coś z tej w sumie żałosnej przewagi Rzplitej nad Ukrainą zostało dla Ukrainy wartościowego.  Obywatelstwo – tak różne od bizantyjskiego, a zwłaszcza mongolsko-tatarskiego poddaństwa. A potem carskiego. Czy sowieckiej, a teraz putinowskiej karykatury obywatelstwa.

Drodzy Ukraińcy! Teraz ja, Polak, jestem waszym dłużnikiem. Sława Ukrajini!

Udostępnij: