Roman Spandowski: https://encysol.pl/es/encyklopedia/biogramy/18771,Spandowski-Roman.html

***************

Wczoraj minęła 17. rocznica śmierci Jana Pawła II. Uświadomiła mi to króciusieńka, jak gdyby z niewygodnej przyzwoitości nadana relacyjka w Faktach TVN. Sam bym o tym nie pomyślał, bo w ogóle cały jego pontyfikat wspominam z głęboką frustracją. Na początku byłem jak każdy wschodnioeuropejski outsider, w mniemaniu lepszej, bo zachodniej Europy wręcz barbarzyńca, który się wreszcie poczuł dopieszczony przez ŚWIAT w jego osobie. A dokładniej rzec ujmując – Polak. Odwiecznie trapiony kompleksem niższości wobec zachodu i próbujący to rekompensować kompleksem wyższości. Które, jak wiadomo, są awersem i rewersem tego samego waloru. Szczegóły historyczne może innym razem. A tu nagle rodak staje się jednym z WIĘKSZYCH postaci całego świata. Z racji naszej prowincjonalności – dobrowolnej i wymuszonej – może NAJWIĘKSZYM. Przy okazji – z zupełnie oczywistych powodów – spodziewaliśmy się, że nas skutecznie wspomoże w walce z komunistyczną opresją, zwłaszcza po niedawnej taktycznej (baliśmy się wtedy, że wręcz strategicznej) klęsce Solidarności. Nie zawiódł naszych nadziei. Do końca lat 80. był naszym nieustannym politycznym natchnieniem. Czyli do zwycięskiego końca. A nawet i trochę później. Faktycznie rozbrajał dopiero co raczkujących eurosceptyków analogią pomiędzy unią lubelską a Unią Europejską.

Potem jednak zaczął chorować, a przede wszystkim się starzeć. Flirt z liberalną Europą, do której Polska z jego wcześniejszymi zachętami aspirowała, kończył się dramatycznie. Wypłynęły na powierzchnię znów potrydenckie demony kontrreformacji i organicznej niechęci do nowoczesności a la Vaticanum I. Wydawać by się mogło – przezwyciężone już przez Vaticanum II. Niestety nic nie zostało przezwyciężone. Dosłownie nic. Zwłaszcza we wschodniej Europie, a w Polsce najszczególniej. Chociaż jako papież Jan Paweł bratał się z INNYMI, kajał się przed nimi za winy kościoła wobec nich. Nawet osobiście interweniował w Polsce w ich obronie przed rozszalałym narodowym katolicyzmem (Oświęcim, Przemyśl).

Ale wśród jego rozlicznych tekstów teologicznych (i parateologicznych) nie było żadnego, który by jednoznacznie napiętnował antysemityzm, nietolerancję religijną, ksenofobię i mizoginię i by był skierowany WPROST do Polaków. W związku z czym wszystkie te patologie nadal się w Polsce dobrze mają. Plus jeszcze inne, wtedy jeszcze słabo dostrzegane.

Fajnie, że jako zwierzchnik kościoła katolickiego przepraszał żydów i wyznawców innych religii, społeczności dawnych europejskich kolonii, a nawet kobiety za niegodziwości kościoła. Ale w zachodnim i mocno już zlaicyzowanym Rzymie. Zachodowi nie było już to specjalnie potrzebne. Ale tak jakoś nie do końca. I bynajmniej nie na polskim podwórku. Co robiło od już dawna tzw. lewactwo. Czyżby pooświeceniowa, areligijna etyka – bez programu kar i nagród –była od chrześcijańskiej gruntowniejsza i konsekwentniejsza? A taki akt pokuty i ekspiacji powinien być dokonany wszem i wobec przez Polaka w Polsce. Nie został, więc w tej kwestii nic się w Polsce praktycznie nie zmieniło.

A przecież doskonale wiemy na przykładzie denazyfikacji Niemiec, że ideologiczne paskudztwa w społecznościach należy zwalczać 1) urzędowym i jednoznacznym się od nich odcięciem, 2) konsekwentną pedagogią i na koniec 3) cierpliwością. 1) i 2) zabrakło zupełnie, zaś z cierpliwości została tylko taktyka przeczekania.

Ale przecież jeszcze za życia Wojtyły zaczęły się ponadto masowo ujawniać najobrzydliwsze skandale seksualne w kościele. I to nie typu ploteczek o proboszczach i gospodyniach, z którymi zarówno lud, jak i kościół z dawna żyli w akceptującej wręcz zgodzie. Ot, taki szczególik couleur locale, wręcz  folklor. Na zasadzie – głupie to i brzydkie, ale sympatyczne. Ale świat zaczął się dowiadywać wręcz o zbrodniach. Wobec nieletnich, psychicznie i społecznie niesamodzielnych, bo z różnych powodów socjalnie wykluczanych. A szczególnie wobec chłopców.

Jako że są bezbronni, nikt się za nimi nie ujmie, a dzieciom – nawet gdyby się poskarżyli przed dorosłymi (rodzicami!), i tak nikt nie uwierzy. Bo kto zechce podważać najwyższy, bo z boskiego nadania, autorytet na świecie?

Patrząc na to z zewnątrz, z góry – wyczerpuje to wszystkie znamiona zbrodni systemowej. Zatem odpowiedzialność powinna dotyczyć i bezpośredniego sprawcy, i instytucji, w cieniu, ale i pod parasolem której on się tego dopuścił.

Niejakim podproblemem jest tu kwestia tzw. pedofilii homoseksualnej. Tak zwanej, bo naprawdę nie chodzi tu o pedofilię sensu stricto. Ta jest naukowo zarejestrowanym schorzeniem objawiającym się seksualnym popędem wobec dzieci przed pokwitaniem, płci zresztą obojga i obojętnie. To, co dociera do nas coraz obficiej na temat obrzydliwości księży rzymskokatolickich wobec chłopców (ministrantów, dzieci parafian, sierot – naturalnych czy społecznych itp.), to tylko dowód psychicznego i moralnego zagubienia księży. Ale będąc już takimi wstępowali do seminariów duchownych. Dlaczego – o tym kiedy indziej. Ale przez lata studiów w tychże seminariach nikt ze zwierzchności tego nie zauważył? A może nie chciał zauważyć? Bo może uważał to za coś mniej ważnego od tradycyjnych lęków kościoła przed laicką nowoczesnością? Od poglądów zbyt trudnych do zrozumienia przez tradycję, która zapragnęła być wiecznie aktualna? A może po prostu jacyś zwierzchnicy mieli identyczne problemy? I tak naprawdę chodziło tu głównie o solidarność elity – taką, jak jest omerta w południowowłoskich mafiach? Tego argumentu bym nie lekceważył. Ale nie chcę go też generalizować.

Czy Wojtyła o tym wszystkim wiedział, a milczał, bo miał inną hierarchię zagrożeń dla kościoła? Czy nic nie wiedział, bo watykańska kuria (Dziwisz!!!) odgrodziła go od świata oraz informacji? Nie wiem. Owszem chciałbym się dowiedzieć, lecz tylko ze względów naukowych. Ale dla istoty kwestii jest to zupełnie nieważne. Przesłanie Nowego Testamentu, a zwłaszcza ewangelii jest kategorycznie indywidualno-etyczne. Cokolwiek zrobiłeś (zrobiliście) jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnie uczyniłeś (uczyniliście). A czego im  nie zrobiłeś (zrobiliście), mnie nie uczyniłeś (uczyniliście) – wszystkie ewangelie synoptyczne. Zatem grzech pozostaje grzechem – niezależnie od politycznych kalkulacji. Notabene – Nowy Testament wykluczał z gruntu wszelkie ponadmoralne polityczne kalkulacje (por. rzecz o groszu czynszowym –  Mateusz  22/21).

Zresztą nawet jeśli nie wiedział – w co nie wierzę, to nie jest to nawet okoliczność łagodząca. Bo naczelny zwierzchnik państwa (Watykan jest państwem!) oraz ogólnoświatowej instytucji powinien wiedzieć, co się w kościele i w jego imieniu dzieje. Jeśli faktycznie nie wiedział (bo był chory, stary itp.), to już był niezdolny tę funkcję sprawować. Państwa demokratyczne przewidziały w swym prawodawstwie taką ewentualność i jak z niej legalnie wybrnąć. Ale Państwo Kościelne i krk z demokracją nie mają nic wspólnego.

Wracam do rocznicowej okazji. Od elekcji Wojtyły do końca lat 80. byłem wobec niego w większej lub mniejszej euforii. Jak zresztą większość Polaków – czujący się zniewolonym przez pojałtański system (czyli ze zdradziecką aprobatą zachodu) i oddanym jak niewolnik wschodniej barbarii, ciągle tęskniący za swoją zachodnią kulturową ojczyzną, choć coraz mniej ją znający – zwłaszcza że ona się radykalnie zmieniała, już bez naszego udziału, a nawet naszej świadomości. Ale pozostawała wolna (cokolwiek przez to rozumieliśmy) oraz dostatnia, wręcz luksusowa. Na samym początku Jan Paweł wsparł polskie aspiracje do Unii. Potem już było gorzej i coraz to gorzej. Wojtyła nie był w stanie nie tylko zaaprobować, ale nawet tolerować nowego postreligijnego świata i jego cywilizacji, którą z upojnym uporem nazywał cywilizacją śmierci. Czyli po prostu demokracji. Kiedy odchodził, mu współczułem. Przez pamięć dla jego zasług dla Polski oraz konsekwencji we wspieraniu polskich i wschodnioeuropejskich aspiracji kulturowych i godnościowych względem dominującego dotąd zachodu (coś o tym jeszcze napiszę). A ponadto współczułem jako umierającemu człowiekowi. Sam dopiero co pożegnałem swoich rodziców. Ale wkrótce z dawniejszej euforii nie pozostało już śladu. Jej miejsce coraz bardziej zajmowało zażenowanie. Jeszcze przed ujawnianiem obyczajowych paskudztw w kościele. W demokracji nie ma miejsca na kult jednostki. Bo jednostka w systemie demokratycznym jest tylko funkcjonariuszem tego systemu. A o jej ewentualnym wyjątkowym dziejowym znaczeniu zadecyduje dopiero historia.

Jak na razie historia (czyli publikacje fachowców) wobec Jana Pawła nie jest zbyt łaskawa. Jako polityk zwyciężył na froncie wschodnim, ale kompromitująco przerżnął w Ameryce Łacińskiej – pono najbliższej przyszłości krk. Chodzi mi oczywiście o jego stosunek do teologii wyzwolenia. Coś na ten temat pewnie jeszcze napiszę. Jego teologiczne przemyślenia na temat nowoczesności – czy to w aspekcie stricte naukowym, czy obyczajowo-etycznym – już zalatują naftaliną. Dla PiSoidalnych środowisk w Polsce pozostaje wciąż ezoterycznym nadherosem. Tak jak Ordon (ten od reduty), który się miał wysadzić do skutku w powietrze, jak nieustanna dziewica Emilia Plater czy jak obrońcy Westerplatte w wierszu Gałczyńskiego, którzy mieli iść „prosto do nieba”. I cóż, że późniejsze naukowe ustalenia sprostują to i tamto, nawet rzeczy najpodstawowsze? Jeżeli coś w historycznym przekazie miało istotną wartość, to się przechowa. W przeciwnym razie co najwyżej się totalnie zminimalizuje.

Udostępnij: