Roman Spandowski:
Przypominam sobie, jak pod koniec lat 70. XX w. zachciało mi się zdefiniować językiem naukowym ustrój panujący wówczas w Polsce. Oficjalnie się on nazywał demokracją ludową.
Przy okazji dowcip z tamtych czasów: czym się różnie demokracja od demokracji ludowej? Tym samym czym się różni fotel od fotela elektrycznego.
Ale mnie wtedy chodziło (nie byłem już młodzikiem), żeby zdefiniować ówczesny ustrój według uniwersalnych reguł naukowych, choć ciągle formalnie jeszcze istniała u nas dychotomia – nauka socjalistyczna i burżuazyjna. Ale tylko formalnie. I tak wszyscy już mieliśmy wtedy dość dobre pojęcie o nauce jako takiej. Pomimo cenzury, egzotyzmu kontaktów z zagranicą i braku internetu. Wiem, że dla młodych to baśń o żelaznym wilku.
Ale wracając do wstępu. Ówczesną Polskę widziałem jako pseudokonstytucyjną monarchię o oligarchicznej strukturze administracyjno-ekonomicznej, a ponadto jako protektorat, choć o sporej wewnętrznej swobodzie wobec swego suwerena, czyli ZSRR. Jak dla ludzi, którzy jeszcze pamiętali co nieco stalinowski zamordyzm (bo się w nim urodzili) oraz przeraźliwie nudną i przaśną gomułkowszczyznę, nie był to model najgorszy. Powiem więcej – był całkiem atrakcyjny. Miałem wtedy dwadzieścia i coś lat – pono najpiękniejszy wiek w życiu – kończone właśnie studia, widoki na atrakcyjną pracę, obszerny krąg znajomych i przyjaciół, wreszcie miłość swojego życia. Czegóż chcieć jeszcze? Ach, pewnie wolności obywatelskich i politycznych. Pewnie tak. Ale wtedy zwykły mi (i nam) wystarczać jak dawniej pół- i ćwierć-środki (na co dzień – raczej wieczór – Wolna Europa, oby nie nadmiernie zagłuszana, od święta przemycana z Zachodu bibuła albo już miejscowo produkowana i wymieniana – ach, ten dreszczyk emocji – młodzieńczo niefrasobliwy).
Ale znów wracając – tym razem już doszczętnie – jak mam zdefiniować obecnie nam panujący ustrój kraju? Już sam fakt, że użyłem terminu „panujący”, świadczy, że mi z nim niespecjalnie po drodze. W tamtych dawnych czasach bym o „panowaniu” nie mówił jako o swoim ideale. Wolałbym „obowiązywanie”. I wyobraźmy sobie istotę systemu, który nas teraz „obowiązuje”. Lecz rozgraniczmy reguły wynikające wprost z konstytucji (w końcu całkiem przyzwoitej) od reguł generowanych z niej i przeciw niej prawem kaduka. Przy czym powiedzmy sobie wprost – owo prawo kaduka wypływa przede wszystkim z konstytucyjnej preambuły, która przecież wcale nie jest integralną częścią ustawy zasadniczej. Czy wreszcie ze zgoła niedemokratycznego bezhołowia, który z demokratyzmem nie ma nic wspólnego. Pamiętacie tę scenę z „Samych swoich” – prawo prawem, ale sprawiedliwość powinna być po naszej stronie?
Skąd taki instrumentalny od dołu do góry stosunek do prawa w Polsce? W I Rzplitej szlachta się z lubością pieniaczyła (nie była to tylko polska specjalność), mając w zanadrzu wszakże przemocowe (ale nie do końca bezprawne) narzędzie osobistego wymiaru sprawiedliwości, czyli zajazdu. Nie był to zapewne nadużywany pozajurysdykcyjny wytrych, skoro w „Panu Tadeuszu” jest on właściwie kulminacją fabuły.
Pod zaborami obowiązywały różne systemy prawne. W każdym z zaborów stanowe, choć nie w taki sam sposób. No i właśnie – na ile historia, tradycje funkcjonowania prawa w społeczeństwie – a niech i stanowo zróżnicowanym – weszły w społeczny krwioobieg, a na ile ciągle były jeszcze odczuwane jako zewnętrzny gwałt?
Jeszcze przed 24 lutego bym napisał emocjonalnie – teraz wiem, że nazbyt – taka jest logika historii. Bo ta logika – wierzę, że jakaś jednak istnieje – jest jednak ciągle pełna niespodzianek. A ta jest najbardziej niespodziewana, o czym dalej. Przywykłem już smagać 1. Rzplitą za zmarnowane kapitały społeczne, które mogły być dla niej i dla świata sporą szansą. Ponieważ owa Rzplita została prawnie i faktycznie zlikwidowana w efekcie trzech rozbiorów, wydawało mi się, że fatalny rachunek się fatalnie dokonał. A jednak… Teraz dopiero widzimy, że współistnienie przodków dzisiejszych Ukraińców i Białorusinów z nami w tejże Rzplitej nie ograniczyło się tylko do rachunku krzywd – zresztą całkowicie realnych. I że zachodni bakcyl obywatelskości jakoś się u nich zakorzenił. I teraz to więcej niż życzliwie obserwujemy. Kibicowaliśmy Białorusi (ja tego nie zapomniałem i nie zapomnę), teraz heroizmowi Ukraińców – tak wyszło – sumieniu współczesnych, choć nie do końca jednoznacznych wartości Zachodu.
Broń Boże, nie traktujmy tego jako naszej zasługi. Tak jakoś wyszło przy okazji. To temat dla historyków, a nie dla zacietrzewionych w infantylnej euforii nacjonalistów.
Wracając do prawa, które przecież z nigdy dosłownie nie sformułowanej zasady miało ograniczać barbarzyństwo odziedziczone po przyrodzie, skąd się wywodzimy, ale już jej ekstremistycznych reguł (doboru naturalnego, likwidacji zbędności w jego obrębie – czyli zarówno chorych i starych, jak i nieheteroseksualnych) nie chciało uważać za godne naśladowania. Może nie wszystkich od razu.
Nie da się ukryć – cywilizacja się zrodziła na Wschodzie, ale już dawno jej centrum przeniosło się na Zachód. I wciąż tam jest. I pomimo problemów i kompleksów niektórych sfrustrowanych peryferii – nie ma szans się to zmienić. Nie udało się to ani lewicowej koncepcji światowej rewolucji, ani faszy- czy nazistowskiej wizji nacjonalistycznej. Przy okazji uwaga – jeżeli idea rewolucji światowej była jako idea aksjologicznie całkiem koherentna (lud na całym świecie jest jeden i taki sam, więc wieczyste przymierze poszczególnych ludów jest realne), to koncepcja nacjonalistyczna musiała z góry zakładać wieczyste konflikty pomiędzy podmiotami aspirującymi do dominacji.
Pozostaje tu zresztą problemem historyków i teoretyków idei (ale nie polityków), jak pogodzić w skali globalnej jeden nacjonalizm z drugim, a całość tego poczwarnego konstruktu z instrumentalnie traktowanymi do tego celu tradycyjnymi ideologiami, w tym religiami.
Zestawmy egalitarystyczne ułudy lewicy z etycznym ideałem Nowego Testamentu – to to samo. Ileż to tzw. herezji w chrześcijaństwie ciągle się odwoływało do społecznych reguł głoszonych przez Jezusa jako socjalnego ideału i żądało ich wskrzeszenia? Ile zła z tego wynikło, choć nie śmiem porównywać go ze złem ancien régime’u? Wystarczy mi namysł porównawczy między próbami realizacji tego typu utopii w nowożytności – protestanckich menonitów i amiszów, katolickich misji jezuickich w Ameryce Południowej czy zupełnie nam współczesnych mniej lub bardziej parareligijnych ruchów, niejednokrotnie z Biblią w tle. Zwanych sektami. Ale od tego się zaczynało/też chrześcijaństwo. A tak naprawdę społeczeństwa się rozwijają – czyli współpracują, ale też bywają skonfliktowane z powodów najczęściej ekonomicznych, choć zawsze w historyczno-aksjologicznym kostiumie.
Obecnie naprawdę lepiej oderwać wzorem innych Europejczyków system prawny od religijnych korzeni. Ich interpretacja się zmienia w zależności od odległości od cywilizacyjnego centrum. Polska jest teraz peryferią zarówno postoświeceniowego mainstreamu świeckiego, jak i teologiczno-aksjologicznego dyskursu w obrębie katolicyzmu.