Zbliżają się wybory do parlamentu europejskiego, czyli parlamentu Europy cywilizowanych narodów naszego kontynentu – jak to ujął jeden z prekursorów tejże zjednoczonej Europy, nasz rodak – Wojciech Bogumił Jastrzębowski, bojownik powstania listopadowego, i to kiedy owo powstanie już dogorywało. Sformułował swoją „Konstytucję dla Europy”, kiedy jego własną, narodową ojczyznę po raz któryś już dobijano, a mocarstwa zachodniej, cywilizowanej Europy patrzyły na to z obojętnością, a może nawet z satysfakcją, bo „porządek musi być”. To oczywiście cytat z niemieckiego, ale po upadku powstania listopadowego to właśnie minister spraw zagranicznych ówczesnej Francji, naszej tradycyjnej siostrzycy, rzekł: „Porządek panuje w Warszawie”. Pomimo to całe późniejsze dziesięciolecia niewoli narodowej i tak wiązaliśmy z Francją jako nadzieją na lepszą narodową przyszłość. Bo jaki był inny wybór? Przecież to właśnie rewolucyjna, napoleońska i ponapoleońska Francja, choć nie bez istotnych przeszkód, zaczęła uznawać podstawowe prawa człowieka – także jako członka narodowości, której dotąd odmawiano prawa do samostanowienia. W tym też od czasu do czasu Polakom. Ale inni nie zdobyli się nawet na to.

Wszyscy obecnie jesteśmy w tej kwestii dziedzicami oświecenia o francuskim rodowodzie oraz rewolucji francuskiej. Może się to niektórym prawicowcom nie podobać. Na głupotę nie znaleziono jednak lekarstwa. Ale to właśnie wtedy powstała idea narodu – nie ludzi poddanych takiej czy innej dynastii – tylko związanych z krajem, w którym wyrośli, z ludźmi o tym samym języku (nie zawsze) i religii (jak wyżej). Nie odbywało się to w identycznym czasie. Np. naród polski zaczął się kształtować wcześniej niż niemiecki, bo XVIII-wieczna Rzeczpospolita (oficjalnie dwojga narodów) stawała się wtedy ojczyzną Polaków (czego nam Litwini do dziś nie mogą wybaczyć) wcześniej niż anachroniczne – jako odwołujące się do późnej starożytności chrześcijańskiej – Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego faktycznie ojczyzną narodu niemieckiego. Stąd romantyczny niemiecki hymn narodowy „Deutschland ueber alles”, przy czym słowo „Deutschland” pojawia się tu jako językowa i pojęciowa nowinka. Szczegóły historyczno-znaczeniowe na życzenie kiedy indziej.

W XIX w. i do jego faktycznego końca, czyli finału I wojny światowej, Europa raz po raz pogrążała się w krwawych wewnętrznych konfliktach, a w jej cieniu Polacy – czy po tej, czy po tamtej stronie. A przecież też byliśmy Europejczykami. Powersalski porządek przywrócił nam niepodległość, a wielu innym narodom wschodnioeuropejskim dał niepodległościową szansę po raz pierwszy w ich jakże niedawnym funkcjonowaniu. Ale nikomu nie dał pełnej satysfakcji, przede wszystkim terytorialnej. Bo też było to zupełnie niemożliwe w obliczu totalnego pomieszania etnosów we wschodniej Europie oraz ich stopniowo się wyzwalających ambicji. Tu nie było dobrego wyjścia. Ani mógł nim pozostać tradycyjny legalizm monarchiczno-państwowy rodem z XIX w., ani również XIX-wieczna romantyczna utopia samostanowienia narodów, skoro wiele z nich nie miało dotąd tradycji państwowych, a inni (owszem Polacy, ale także Węgrzy) byli zupełnie nieprzygotowani na emancypację swoich dotychczas lekceważonych mniejszości. A wszystko było w absolutnym i wrogim sobie nawzajem bezładzie.

Szczytem tego wewnątrzeuropejskiego konfliktu była II wojna światowa, największa jatka, jaką sobie Europa mogła zafundować. Po raz pierwszy bodajże w historii wojen winnym była tylko jedna strona – ogarnięte nacjonalistycznym, ponad jakiekolwiek wcześniej zrozumiałe romantyczne narodowe mrzonki – amokiem hitlerowskie Niemcy. W końcu jeden z absolutnie najważniejszych pod względem swojego wkładu do kultury europejskiej krajów i narodów Europy, któremu my, Polacy, zawdzięczamy przecież tak wiele – w znacznej mierze chrześcijaństwo, kulturę miejską, bardzo wiele artystów, naukowców (prócz anonimowych często ludzi średniowiecza – Wita Stwosza, Kopernika, Heweliusza, Andrzeja Schluetera i innych). I ten wielki naród stoczył się tak nisko. A wszystko się zaczęło od patriotyzmu i od wstawania z kolan po dotychczasowych upokorzeniach. Skąd my to znamy? Wszak zachodnia granica Rzeczypospolitej była przez wieki jej najspokojniejszą granicą. A Niemcy po klęsce naszego powstania listopadowego witali serdecznie polskich kombatantów popowstaniowych uciekających z pognębionej ojczyzny. I to jak serdecznie!

Nie da się tego wszystkiego zmieścić w prostackich schematach nacjonalistycznych a la PiS czy nacjonal-faszyści, zresztą mała między nimi różnica. Więc może po prostu odrzucić z obrzydzeniem nacjonalizm? Tyle złego nam wszak wszystkim, w tym Polakom, wyrządził? Niemcom też. A przecież są oni naszymi najbliższymi sąsiadami. Byli nimi i pozostaną. A teraz są wzorcowo demokratyczni. Bez złudzeń – musiały przeminąć dwa czy trzy pokolenia Niemców, żeby ich rachunek win został jakoś wyrównany. Ale został.

Każdy naród ma swoje zaszłości wobec historii. A czy myśmy się ze swoich win wobec sąsiadów i byłych współobywateli rozliczyli? Na jakiej podstawie Kaczyński wraca, kiedy jest jakakolwiek kampania wyborcza, do aroganckich roszczeń reparacyjnych wobec obecnych Niemiec, które z III Rzeszą nie mają nic wspólnego? I które od paru dziesięcioleci są największym płatnikiem netto UE? Z czego największą część bierze Polska. A gdyby obecna Federalna Republika Niemiec mu odpowiedziała (ale nie odpowie, bo jest o niebo bardziej europejska niż tzw. prezes), że oddała Polsce 1/5 swojego terytorium – owszem, zdemolowaną przez Armię Czerwoną, ale nie mniej niż reszta terytoriów zajętych przez w/w armię. I na dodatek przyjęła wysiedloną stamtąd ludność. I jak tu mówić o reparacjach, zwłaszcza że od wojny minęło już przeszło siedemdziesiąt lat?

Można tak o tym gadać i gadać. Ale o historii można albo histeryzować na wzór PiSu, albo wyciągnąć z niej wnioski na przyszłość. Polska jest częścią Europy. Niemcy przecież też, skądinąd nasi starsi bracia i siostry w europejskiej rodzinie.

Niewiele razy w naszych dziejach się nam, Polakom, zdarzało być równymi partnerami europejskich mocarzy. Obecnie nie ma już jednak europejskich mocarstw. Jest zglobalizowany świat transatlantycki z USA na czele (przynajmniej na razie). Ale Stany Zjednoczone teraz nie do końca reprezentują przejęte kiedyś przez siebie dziedzictwo europejskiego oświecenia. Nie ma już też ZSRR ani jego kolonii. Ale są wciąż przeddemokratyczne resztówki. I jest coraz więcej podemokratycznych resztówek. W tym Polska.

Pozostaje jednak europejskie kulturowe dziedzictwo, w którym ciągle warto być i o które ciągle warto walczyć, bo nie jest dane raz na zawsze. DZIEDZICTWO, a nie dojna krowa czy skarbonka bez dna.

Czyli WOLNOŚĆ, RÓWNOŚĆ i BRATERSTWO.

Czyli Monteskiuszowski trójpodział władzy.

Czyli wolność słowa oraz poglądów.

Czyli rządy prawa.

Czyli niezależność sądów i mediów.

Czyli świeckie państwo.

Czyli równouprawnienie wszystkich ludzi również na co dzień.

Czyli podległość administracji obywatelom.

Czyli racjonalna gospodarka.

Czyli troska o środowisko naturalne.

Czyli DEMOKRACJA bez żadnych dodatkowych określeń.

Wiele zyskaliśmy w ciągu ostatnich trzydziestu lat, być może najwięcej w dotychczasowej naszej historii. Ale wiele też teraz mamy do stracenia. Wybór należy do nas. Obyśmy go nie żałowali.

Nasza chata już nie jest z kraja (to ze staropolskiego przysłowia). Jest również nieprawdą, że „Choć na całym świecie wojna, byle nasza wieś szczęśliwa, byle nasza wieś spokojna” (to z „Wesela” Wyspiańskiego). Ani tamta wieś nie była szczęśliwa, ani spokojna, a jeżeli nawet była peryferyjna, to wówczas niekoniecznie na własne żądanie, a teraz już zdecydowanie nie jest. Jeśli jednak obecna władza mojego i naszego kraju chce się na stałe zakotwiczyć na peryferiach mojego europejskiego kręgu kulturowego (a właściwie poza nim), to ja mówię stanowczo VETO!

To mój głos. Wzywam innych: WSZYSTKIE RĘCE NA POKŁAD!

 

Roman Spandowski

 

Udostępnij: