Tekst Romana Spandowskiego:

Monachium i Chamberlain wiecznie żywi.

I wojna światowa była tylko zwieńczenie XIX-wiecznego porządku politycznego w Europie po Kongresie Wiedeńskim w 1815 r. Po owym kongresie Europa i świat (coraz bardziej zresztą świat i Europa) się zmieniały, ale porządek wówczas ufundowany trwał. Było to trwanie raczej inercyjne. Wielka Wojna położyła mu kres. Zaczął się w. XX. Ale nawet w nowej epoce europejska społeczność (ciągle jeszcze dominująca w świecie) nie była w stanie się wyzwolić z XIX-wiecznych schematów. W tym państwa narodowego, konkurencji z innymi podobnymi, pseudo-darwinowskiego egoizmu narodowo-państwowego oraz mitologii historyczno-narodowej z feudalizmem w tle. Ta bezradność – i intelektualna, i sentymentalna – legła u podstaw następnej Wielkiej Wojny.

Mogłoby się wydawać, że po jej hekatombie dawne ideologiczne ułudy trafił wreszcie zasłużony szlag i nastanie czas korzystny zarówno dla racjonalizmu, jak i dla etyki w duchu Nowego Testamentu. Długi czas tak było. Pomijam jednostkowe politycznie incydenty. Bo ogółem przeważał optymizm. Nawet jeżeli przepowiednię Fukuyamy się uznało za mocno przesadzoną.

Ale na gruzach samorozwiązanego Związku Radzieckiego – bądź co bądź spadkobiercy i kontynuatora imperium Romanowów – powstała Rosja, znów się tak nazywająca – z podobnymi co przedtem (a więc skrajnie anachronicznymi) politycznymi celami. Naiwnie etyczny Zachód się zachwycił nową Rosją – wówczas jeszcze pozornie demokratyczną, ale faktycznie totalnie osłabioną. Nie przewidział Putina i jego chorobliwych a la Hitler ambicji.

A wystarczyłaby wtedy drobna prewencyjna ekspedycja, przynajmniej na centra dyspozycyjne tego pseudonowoczesnego, ale słabego państwa. Przypominam, że coś takiego zamyślał na początku lat 30. Piłsudski wobec Niemiec. Wtedy to nie wypaliło, a trzydzieści lat temu rozentuzjazmowanemu upadkiem ZSRR demokratycznemu i humanistycznemu Zachodowi nawet w głowie by to nie postało. Humanizm to wszak optymizm, bo ludzie są z natury dobrzy. A optymizm – jak wiemy z dowcipu – bywa gorszy niż pesymizm.

Rosja pod Putinem rosła w siłę, korzystając ze wszechstronnego poparcia zachwyconego nią Zachodu. Sama nic nie produkowała (bo po co? wszak mamy surowce, których świat potrzebuje, a za nie kupimy wszystko, co chcemy – logika I Rzeczypospolitej oraz recepta na dramatyczny koniec). Swojej surowcodawczości tak się przywiązawszy, poczuła się znów być światowym mocarstwem. Z XIX w. wyjść nie była w stanie. Równie archaiczny Lebensraum Hitlera (przestrzeń dla rozmnażających się Niemców, raczej wiejskich niż miejskich) nie mógł wchodzić w rachubę. Demograficznie Rosjan ubywa. Rosyjscy faceci znacznie chętniej piją (i między sobą się biją), niż się rozmnażają i o rodzinę swą dbają. Na rosyjskim Dalekim Wschodzie (jeszcze w połowie XIX w. należącym do Chin) pracą trudnią się głównie Chińczycy, których jako swoich partnerów chętnie wybierają Rosjanki – z braku narodowej konkurencji.

O co chodzi Putinowi na Ukrainie? Ekonomicznie ta awantura nie ma sensu. Tymczasowe wzmożenie nacjonalistycznych histerii skończy się zapewne wkrótce – wraz z kolejnymi trumnami sołdatów, z których przecież każdy był czyimś synem, bratem, mężem, ojcem – w imię czego? Nie zanosi się na łatwy blitzkrieg. Ukraińcy stali się już nowoczesnym narodem i są gotowi ginąć za swą ojczyznę. Akurat to się Putinowi udało – zjednoczył Ukraińców, także rosyjskojęzycznych.

Czyli po co? Jako nowoczesny Europejczyk i światowiec wiem, że nie wiem. Problem w tym, że zarówno Putin, jak i ciągle znaczna część rosyjskiego społeczeństwa nowoczesności nawet nie liznęli. Pławią się wciąż z rozkoszą w mitach o świętej Rusi, o rosyjskiej duszy (a la Dostojewski), o jedynym dziedzictwie Rzymu i Bizancjum i w nieprzemijającej misji ortodoksyjnej odnowy europejskiej kultury.

Notabene – to w istocie wszak program jest PiSu, pomijając lokalizujące drobiazgi.

Jest jeszcze jedna kwestia – w tej chwili najważniejsza. W 1938 r. Zachodnia Europa sprzedała III Rzeszy niepodległą, demokratyczną i międzynarodowo uznaną i gwarantowaną Czechosłowację w zamian za pokój, który zresztą zaraz potem szlag trafił. Po haniebnej ugodzie w Monachium lord Chamberlain wróciwszy do Londynu oświadczył mediom: Uratowaliśmy pokój. Niedługo potem – już trwała wojna światowa – jego konkurent Churchill powiedział u układzie monachijskim: Wybrano hańbę zamiast wojny, a teraz mamy i hańbę, i wojnę.

Putin jest mini Hitlerem. Dyplomacja z Hitlerem – teraz to już wiemy najpełniej – była bez sensu. Dyplomacja z Putinem – to to samo. Wiem, że Putin nie zaryzykuje jak Hitler wojny z całym światem (zresztą kto go wie?), ale po sukcesie na Ukrainie (oby nie) na pewno sięgnie po republiki nadbałtyckie, może też po Finlandię czy Polskę (bo były one w granicach monarchii Romanowów). Siegodnia prinadleżit nam Rossija, zawtra wes’ mir. To oczywiście trawestacja hitlerowskiej patriotycznej piosnki: Heute gehört uns Deutschland, morgen die ganze Welt.

Analogie z końcówką lat 30. XX w. nasuwają się same. A tym samym doświadczenia. Czy musimy ciągle popełniać te same błędy? Czy duch tamtego Monachium i Chamberlaina ma ciągle nas straszyć? To nie jest tak, że: Niech na całym świecie wojna, byle nasza wieś szczęśliwa, była nasz wieś spokojna. Bądź też: Nasza chata z kraja. Wolę słynny cytat z Johna Donne’a (znany nam z tytułu powieści Hemingwaya): Przeto nie pytaj, komu bije dzwon. Bije on tobie.     Mnie, tobie, jemu, jej, nam, wam, im, wszystkim!

 

 

Udostępnij: