Przeskoczmy parę stuleci…

Autor: Roman Spandowski

Uniwersytet Mikołaj Kopernika w Toruniu (a także w Bydgoszczy – Collegium Medicum, czyli w niegdysiejszej tradycji Wydział Lekarski uniwersytetu). Nasza duma, nasza sława. Najstarszy uniwersytet Polski północnej po II wś., bo założony już w 1945 r. i przez dwie dekady tam jedyny. W związku z czym w czasach PRL i praktykowanej przezeń polityki reglamentacji regionalnej – jedyny dostępny dla studentów z województw bydgoskiego, szczecińskiego, koszalińskiego, gdańskiego i olsztyńskiego. Nie wiem, czy ktoś to jeszcze pamięta. Ja pamiętam, bo sam (będąc z Chełmna, ówczesne woj bydgoskie) chciałem ze względów rodzinnych studiować w Łodzi, ale tam mię przestrzeżono, że mogę w dniu egzaminów wstępnych zostać odrzucony ze względu na ww. regionalizację. Zdałem więc egzamin wstępny w Toruniu i tam studiowałem. I tych lat toruńskich studiów nigdy nie zapomnę – ze względu na kadrę naukową o przedwojennym rodowodzie, na znakomite koleżeństwo (choć w Łodzi na pewno znalazłbym podobne), na zupełnie wyjątkowy klimat tego miasta, gdzie dramatycznie poszarpane elementy jego tradycji pomieszały się jakżeż twórczo z importowanym tu po wojnie również dramatycznie poszarpanym wsadem wileńskim, oraz z kolejnymi napływami ludzi (zwłaszcza studentów) z całej Polski. Dlaczego pomimo całej regionalizacji? Bo toruński UMK jako jedyny uniwersytet w Polsce miał wileńskim wzorem Wydział Sztuk Pięknych, gdzie regionalizacja nie obowiązywała. W swej studenckiej młodości miałem na co dzień do czynienia w Toruniu – i w mieście, i na uniwersytecie – z ludźmi mówiących zarówno po miejscowemu (jak to słyszałem w swoim Chełmnie), jak i z kresowym zaśpiewem. A wśród studenckiej braci wszystko, co ojczyzna miała do zaoferowania. Pamiętam, że między autochtonami a wilniukami nie było anielskiej zgody. Dopełniał to konfliktogenny rozgardiasz wśród studentów z całego kraju.

Mam z tego czasu takie wspomnienia, ale wiem, że poza mną i może kilku przetrwałymi jeszcze moimi rówieśnikami śladu po tym nie zostało. Miasto stało się homogeniczne, wręcz kosmopolityczne, co jest wszak wspaniałą cechą ośrodków akademickich, gdzie naukowe badania nie mogą się ograniczać do zacnego partykularza. Bo nauka zawsze musi być ogólnoludzka i światowa. I inna być nie powinna. Ale historia liczy się też zawsze. I wielka szkoda, że tradycję UMK ograniczono do przeszłości wileńskiej, lwowskiej (bo ze Lwowa był np. pierwszy rektor Kolankiewicz) czy w ogóle kresowej. Wewnętrzne ulice kampusu bielańskiego się nazywają Wileńska, Lwowska i Krzemieniecka. Tak jak gdyby Toruń był tylko wymuszonym miejscem pobytu i działalności tragicznych ekspatriantów z Kresów. Jakby był namiastką Wilna, Lwowa i Krzemieńca. A przecież Toruń ma swoje własne tradycje akademickie. Które nam były obce z wielu historycznych, politycznych, przede wszystkim zaś językowo-wyznaniowych racji.

W XVI w. – długo już po inkorporacji Prus Królewskich do Królestwa Polskiego (1466 – II pokój toruński), krócej po uznaniu przez polskiego suwerena w nich praw zwolenników reformacji (1557/58), ale jeszcze przed zniesieniem autonomii Prus Królewskich (1569 – unia lubelska) w trzech najznaczniejszych miastach tego regionu, tj. Elblągu (1535), Gdańsku (1558) i Toruniu (1568) powstały protestanckie gimnazja akademickie. Ale spośród nich tylko toruńskie w 1594 r. uzyskało status uczelni w pełni wyższej, czyli uniwersytetu. Choć trzeba przyznać, że odpowiednie kryteria nie były w ówczesnej Europie kompatybilne. Niemniej jednak Toruń stał się wtedy miastem uniwersyteckim. Na obszarze ówczesnej Rzplitej był to czwarty uniwersytet po Krakowie (1364, ale tak naprawdę 1400), Królewcu (1554 – uznany przez Zygmunta Augusta 1560), Wilnie (1579), równoczesny z Zamościem, a wcześniejszy niż Lwów (1661).

W II poł. XVII w. protestancki Królewiec wraz z całością Prus Książęcych znalazł się poza Rzplitą. Akademie w Wilnie i Lwowie – od zarania w gestii jezuitów – przestały mieć z nowożytną nauką i jej instytucjami jakikolwiek związek. To samo niestety było też z Krakowem. Z niegdyś wielce obiecującej naukowo uczelni stał się rozbudowanym seminarium duchownym na misyjne potrzeby dla ciągle jeszcze nie do końca katolickich Kresów. Prywatna Zamoyskich akademia zamojska od początku nie liczyła się w konkurencji. A w tym czasie protestanckie akademickie gimnazja, w tym faktyczny uniwersytet w Toruniu, będące w stałym kontakcie z oświeceniowymi centrami nauki zachodniej Europy, przede wszystkim niemieckimi, wybijały się poziomem. Ale cóż, ich wybitni absolwenci wybierali dalszą karierę w Lipsku, Jenie, Getyndze. Słowem w Niemczech. Bo Polska była dla nich przaśnym zaściankiem. Kto z was zwrócił uwagę na tablicę pamiątkową na kamienicy przy Rynku Staromiejskim nr 33, gdzie się urodził Samuel Thomas Soemmering – wybitny europejski uczony, jeden z pionierów telegrafu? I kto z was, torunian, o nim wie cokolwiek? Bo był narodowo Niemcem? Sam byłby taką kwalifikacją zdumiony. Podobnie jak Kopernik, gdyby się dowiedział, że jest Polakiem. To nie były czasy na takie kwalifikacje. Mogliśmy jako obecna Polska i obecni Polacy zyskać z dorobku toruńskiego gimnazjum wiele dla siebie. Gdybyśmy tylko tego chcieli. Ale nie chcieliśmy, bo dla późniejszych torunian to byli tylko Niemcy. Więc trzeba było o nich zapomnieć albo wręcz zaprzeczyć ich istnienia. Ledwo oszczędzono takiego losu Samuelowi Bogumiłowi Lindemu ze względu na jego „Słownik języka polskiego”, pierwsze takie fundamentalne kompendium leksykalne pośród narodów słowiańskich. Dzieło niemieckojęzycznego rodem torunianina? Cóż za narodowa herezja! Napiszę o nim więcej niebawem. A na razie narodowcom przypomnę parę innych dla nich gorszących rewelacji. Pierwsze kompendium polskiego folkloru muzycznego wyszło od Oskara Kolberga. Podobnie pierwsze kompendium tradycyjnych polskich przysłów – od Samuela Adalberga. Pierwsza „Encyklopedia staropolska” była dziełem wspomnianego powyżej Oskara Kolberga, a druga – znacznie obfitsza – Aleksandra Bruecknera. Tenże był również autorem pierwszego polskiego słownika etymologicznego, do którego się ciągle wszyscy etymolodzy i slawiści odwołują. Kto chce, niech poszuka dokładniejszych informacji o wyżej wspomnianych indywidualnościach, bez których polska nauka XIX w. byłaby kaleka. Kto wie, że warszawska ul. Miodowa swoją nazwę wzięła od osiedlających się tam od XVI w. toruńskich piernikarzy?

A kto zna torunianina Michała Hubego – wielkiego polskiego matematyka, pod koniec XVIII w. komendanta warszawskiej Akademii Rycerskiej – utworzonej przez Stanisława Augusta oświeceniowej uczelni, wręcz kuźni nowych kadr dla reformującej się (w gruncie rzeczy zmartwychwstającej) Rzplitej – której bramy otworzył także dla plebejuszy podczas powstania kościuszkowskiego? Jego rodzinny grobowiec na warszawskim cmentarzu luterańskim, gdy go po raz pierwszy ujrzałem, zrobił na mnie piorunujące wrażenie – inskrypcyjne dane tam pochowanych familiantów miały w sobie coś, z czym nieraz się stykałem na toruńskich cmentarzach przy grobach kresowych ekspatriantów w Toruniu (ur. w Wilnie, zm. w Toruniu), w Wwie analogicznie (ur. w Toruniu, zm. w Wwie). To naprawdę robiło wrażenie.A kto zna torunianina Efraima Szregiera – znakomitego polskiego architekta? W Toruniu znanego jako projektanta zboru ewangelickiego na Starym Rynku (dziś kościoła jezuickiego), a później w Wwie jednego z najgłówniejszych Stanisławowskich budowniczych?

A kto zna Fryderyka Skarbka – wielkiego polskiego prawnika i ekonomisty, ministra w rządzie królestwa kongresowego, reformatora wymiaru sprawiedliwości i więziennictwa, pierwszego piszącego dzieła ekonomiczne po polsku – i jego związki z toruńską kupiecką rodziną Fengerów? A przy okazji – dlaczego Fryderyk Chopin ma jego imię? A związki są najbliższe i najoczywistsze.

A ostatnie tego typu pytanie kieruję przede wszystkim do moich toruńskich rodaków – znacie-li Henryka Strobanda? Wiem, że wiedzy o nim nie szerzono ani za PRLu, ani za wczesnej niepodległości. Bo był Niemcem, choć on sam pewno byłby zdziwiony taką identyfikacją. Podobnie jak wiek wcześniej Kopernik jako Polak. Ale to dziełem wielkiego burmistrza Henryka Strobanda był akademicki awans dotychczasowego gimnazjum. Jak również uporządkowanie księgozbioru rady miejskiej. Niestety plan, żeby w Toruniu powstało intelektualne centrum życia duchowego i umysłowego protestantów Prus Królewskich (na wzór królewieckiej Albertiny) spalił na panewce. Coraz bardziej się kontrreformtorska Rz-plita nie była już zainteresowana nowinkami z luterskiego piekła rodem. A po likwidacji autonomii Prus Królewskich to Wwa decydowała o takich rzeczach. Dalej było tylko gorzej.

Przeskoczmy parę stuleci. Po powrocie Pomorza z Toruniem do wskrzeszonego państwa polskiego (1920) połączono księgozbiory gimnazjum toruńskiego, rady miejskiej, miejscowych niemieckich i polskich towarzystw kulturalnych w jedną całość – nazwaną Książnicą Miejską im. Kopernika. Bo wiadomo – bez Kopernika z jego autorytetem w Toruniu ani rusz. Mogę nawet zrozumieć, że w tamtym momencie niemiecko brzmiący Stroband nie mógł być żadną konkurencją wobec równej słońcu jasności polskości Kopernika. Że głupota? Ją ówczesną miłosiernie chcę zrozumieć.

Ale w 2002 r. sejmik woj. kuj-pom. zdecydował się przemianować toruńską książnicę jako na wieki kopernikańską. Chociaż sławny Mikołaj nie miał – bo nie mógł mieć – z nią nic wspólnego. I raz kolejny polski Toruń postanowił ulec łatwej i ahistorycznej tradycji, czyli ideologii, miast stawić czoła niełatwej historii miasta, choć to był, jest i takim pozostanie – jego najświętszy obowiązek. Owszem, przed dogorywającą już pocztą na Starym Rynku stanęła całkiem interesująca instalacja ku czci Henryka Strobanda. Co prawda liternictwo inskrypcji ku stosownej czci jest gorzej niż ledwie odczytywalne, a całość – skądinąd interesująca – przybrała kształt miejskiego mikrozdroju. I pewnie dlatego upowszechniło się jej określenie wśród pospólstwa jako pocztowej spluwaczki lub bidetu.

Jeśli chodzi o Strobanda, to o wiele za mało. Spodziewam się, że na ulicy Słowackiego przed wejściem do Książnicy, vis-a-vis już istniejącego pomnika Lindego powstanie pomnik Henryka Strobanda.

Będę walczył o to do utraty tchu.

A Książnica Miejska – jak się już jakoś odpatronacko zwać miała – to oczywiście Strobandiana. To Toruń Strobandowi zawdzięcza i absolutnie powinien się mu odwdzięczyć.

Udostępnij:
« »