Prymas Polski, abp. Wojciech Polak, wypowiedział się wspaniale po ogólnopolskim szoku w kwestii zbrodni pedofilii ukazanych w filmie braci Sekielskich.

Mam z tą wypowiedzią parę problemów.

Po pierwsze – owe zbrodnie w kościele były już dawno znane, może nie wszystkie, ale ciągle się nowe ukazują, którym nikt dotąd w kościele (choć był on o tym powiadomiony) nie reagował. Jak te zbrodnie nazwać?

Prymas Polak powiedział „przepraszam” i docenił pozytywnie film Sekielskich. Z całego polskiego episkopatu był jednym z dwóch czy trzech biskupów, którzy się chcieli przyznać do współwiny. Reszta okopała się w swoich Okopach Św. Trójcy, broniąc pozycji, których się ani wtedy, ani teraz nie da obronić.

Nie ma co się powoływać na barskich konfederatów. To też się nie dało obronić przed nowoczesnością. A tylko owa nowoczesność mogłaby być szansą na zmartwychwstanie Rzeczypospolitej. Bo cały świat wokół był już nowoczesny. A my nie mieliśmy nawet miast, które wszystkim krajom Europy od wieków zapowiadały już jej nowy czas. Gdańsk, Toruń i Elbląg – same niemieckojęzyczne oraz luterańskie najludniejsze miasta Rzeczypospolitej – co mogły zdziałać? Od wieków były uzależnione od eksportu prymitywnej i rolniczej produkcji Rzeczypospolitej. A przy okazji broniły swojej miejskiej średniowiecznej autonomii. Nie obroniły ani jednego, ani drugiego. Bo żeby coś skutecznie obronić, trzeba mieć ważkie argumenty ekonomiczne.

Odcięcie zaborczymi granicami od dogorywającej Rzeczypospolitej nie stało się żadnym bodźcem przeciwko pruskiej niewoli. Gdańska rodzina Schopenhauerów – tych od wielkiego niemieckiego i światowego filozofa Artura – w sprzeciwie wobec pruskiej aneksji wolnego Gdańska opuściła owo miasto, ale nie na rzecz np. Warszawy, tylko Hamburga. A poza tym miasta te dość łatwo znalazły swoją niszę ekologiczną – może nie dosyć na miarę dawnych ambicjonalnych pretensji – ale całkiem wygodną. Można by rzec – fajnie prowincjonalną.


Zatem bez patriotycznej i narodowej histerii. Ważne miasta Prus Zachodnich (dawniej Królewskich) będziemy musieli w XIX i XX w. raczej pozyskiwać niż odzyskiwać. I tak naprawdę będzie chodziło tylko o Toruń – autentyczną niemieckojęzyczną wyspę pośród polskojęzycznego morza. I choć kosmiczna przewaga niemieckiej cywilizacji, wspomagana przez coraz bardziej nacjonalistyczną politykę Prus, a potem zjednoczonych Niemiec, swoje robiła, Toruń zachował w znacznej mierze związki z Polską. Gdańsk – w małym stopniu, Elbląg – w żadnym. Oburzające? Chyba w tym samym wymiarze, co polonizacja historycznej stolicy Litwy, czyli Wilna.
 
Patriotyczne te dyrdymały piszę tylko ze względu na bardzo źle przez siebie postrzegany syndrom Polaka-katolika. Sojusz tronu i ołtarza zwykł się fatalnie kończyć dla jednego i drugiego. W wypadku Polaka – per saldo do potęgi. Mieliśmy niepolskie i niekatolickie mniejszości? Z różnych względów – ale również całkiem swojskich – ich nie mamy. Mieliśmy Kresy? Nie zdołaliśmy ich jednak kulturowo i językowo przyswoić. Za to nabyliśmy tam śmiertelnych wrogów.
 
Zanim przystąpiliśmy do UE, najwspanialszy okres w historii naszego kraju, to był czas od Kazimierza Wielkiego do końca Jagiellonów. Zatem epoka, kiedy Królestwo Polskie się przekształcało i ostatecznie przekształciło w Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Szanse mocarstwowe i – co znacznie ważniejsze – cywilizacyjne były ogromne. Mnogość języków, wyznań religijnych, poglądów politycznych, trzy uniwersytety, obfitość produkcji wydawniczej w Krakowie, Wilnie, Lwowie, Poznaniu czy Toruniu… I tak to było spaprać…
 
Syndromu Polaka-katolika już więcej nie chcę powtarzać. Czas najwyższy z tym skończyć. Więc kończę również ten felieton.

Roman Spandowski
Udostępnij: