Co jakiś czas na naszym Fan Page publikujemy opinie, które nadsyłane są na naszą skrzynkę e-mail. Niektóre są mniej a inne bardziej kontrowersyjne, jednak podstawą demokracji jest m.in. wolność słowa. Dziś publikujemy tekst autorstwa Krzysztofa Obremskiego, który naszym zdaniem będzie doskonałym zaczynem do dyskusji na temat kształtu opozycji i przyszłych działań, tak by były one skuteczne. Wyrażone w niniejszym artykule opinie i poglądy są prywatnym punktem widzenia autora i nie należy ich utożsamiać z poglądami innych członków i sympatyków naszego kolektywu.

Wikipedia: „Nasi okupanci – felieton Tadeusza Boya Żeleńskiego opublikowany w 1931 w tygodniku „Wiadomości Literackie”; dotyczył wpływu Kościoła katolickiego na życie społeczno-polityczne w Polsce”. Dziś już nie ma ani jeszcze przedwojennej II Rzeczpospolitej, ani już powojennej Polski Ludowej (ta wiedzie swe życie po życiu w pisowskiej IV Rzeczpospolitej, tj. w PRL-u pokropionym wodą święconą). Natomiast Boya Nasi okupanci niezmiennie mają się świetnie: PiS mniej lub bardziej jawnie jeszcze pompuje już i tak ogromny majątek Kościoła, zaś toruński Klub Obywatelski zaprasza ojców Pawła Gużyńskiego i Wacława Oszajcę do Torunia (16.4.2018). Obydwu zakonników osobiście bardzo lubię, jednak – obecny w Sali Malinowej Dworu Artusa – siedziałem cicho, jedynie słuchając, jak słuchaczom wciskali religijny kit: już w części wstępnej spotkania obydwaj zakonnicy przyjęli, że gwarantem ładu moralno-politycznego pozostaje sumienie. Co z pewnością bardzo pobożne, korzystne dla samego Kościoła (on wszak stoi na straży sumień), ale zarazem idiotyczne!

Gdzie bowiem było sumienie polskiego suwerena, kiedy ten w wyborach prezydenckich 1990 r. więcej głosów oddał na Stana Tymińskiego niż na Tadeusza Mazowieckiego czy też na Włodzimierza Cimoszewicza? Sumienie polskiego suwerena zostało urzeczone tajemnicą czarnej teczki czy może raczej urodą peruwiańskiej żony człowieka znikąd? Czarna teczka + uroda żony = sukces wyborczy.
Sumienie i starsi bracia w wierze? Kiedy po pogromie kieleckim Żydzi szukali pomocy u ówczesnego biskupa lubelskiego Stefana Wyszyńskiego, ten ich zbył. Nic w tym o tyle dziwnego, że polski antysemityzm przynajmniej bywał bardzo katolicki. Skoro Żydzi ukrzyżowali Jezusa Chrystusa, to szczególnie endeckie sumienia mogły przyzwalać na wszystko: szmalcownictwo, Jedwabne, Kielce…

Co zaś z tysiącami księży pedofilów? Przecież sumienia niepodobna im odmówić (ostatecznie w seminariach duchownych otrzymywali to, co jest określane jako „formacja”), a tymczasem z dziećmi i młodzieżą postępowali strasznie. To w latach dziewięćdziesiątych w toruńskim domu ojców jezuitów dziewiętnastoletni Sebastian K. zamordował ojca Wacława B. Zbrodnia ta sprawnie została zgodnie wyciszona przez Kościół i III Rzeczpospolitą. Pozamiatane. Znamienne: autorem sądowej diagnozy zabójcy był nie kto inny jak Zbigniew Lew Starowicz.

Święty Jan Paweł II? Podobno zabrakło mu odwagi i dlatego nie zmierzył się z pedofilią katolickiego duchowieństwa. Aby jednak w ogóle dowiedział się o tym, co z poznańskimi klerykami wyprawiał sam arcybiskup Juliusz Paetz, Wanda Połtawska musiała polecieć do Rzymu i osobiście powiadomić Papieża o pedofilskim seksie hierarchy (spośród poznańskiego duchowieństwa jedynie ks. Tomasz Węcławski odważył się potępić swego arcybiskupa, toteż później w jego teologicznych publikacjach kościelna komisja szukała herezji).

Jeśli pedofilia kleru i jego materialna żarłoczność (patrz w pożeraniu mamony nieprzewyższony o. Tadeusz Rydzyk) są bezdyskusyjne, to należy przywołać te słowa: „Najniżej upadło społeczeństwo, które w milczeniu wysłuchuje, jak jawne dranie prawią mu kazanie o moralności” (Marie von Ebner-Eschenbach). Jawne dranie w polskim „tu i teraz” to instytucjonalny polski Kościół, który ma gębę pełną frazesów o wolności i demokracji, ale, zniewolony trawieniem tego wszystkiego, czym się już nażarł, milczy o pisowskim pełzającym zamachu stanu. Niejako przy okazji: protest osób niepełnosprawnych wraz z ich opiekunami na sejmowym korytarzu oraz patowe rozmowy z rządem to dla Kościoła wyzwanie – z pewnością jako strona wprost niezaangażowana Kościół byłby dobrym mediatorem. Tyle że mediacja groziłaby narażeniem się bądź pisowskiemu państwu, bądź osobom niepełnosprawnym. Bezpieczniej pozostawać z boku: wiernych można pouczać, a państwo doić.

Lech Wałęsa – analogicznie jak z dziejów Polski, tak też niepodobna wygumkować go z dziejów polszczyzny, odcisnął bowiem na niej swe osobiste piętno. Nie tylko przecież zapamiętaną frazą „Jestem za, a nawet przeciw”. To z polszczyzny Wałęsy pochodzi słowo „popaprańcy”. Ci, którzy wszystko spieprzą – piosenka Wojciecha Młynarskiego „Co by tu jeszcze spieprzyć, panowie…”. Popaprańcy nie są wyłącznie polską specjalnością, dość tu przywołać słowa byłego premiera Rosji Wiktora Czernomyrdina „Chcieliśmy jak najlepiej, a wyszło jak zawsze”. Mniejsza jednak o rosyjskich popaprańców czy też też o popaprańców Wałęsy (dla niego byli nimi niegdyś najbliżsi współpracownicy: bracia Kaczyńscy). Co tu najważniejsze: żal dupę mi ściska, kiedy patrzę na naszych popaprańców. Naszych – znaczy: opozycyjnych.

Popapraniec pierwszy: Mateusz Kijowski. To jemu PiS powinien być bezgranicznie wdzięczny. On bowiem załatwił KOD na perłowo. Wyspiański i Wesele: „Miałeś, chamie, złoty róg…”. Krzysztof Łoziński to już tylko syndyk masy upadłościowej.

Popapraniec drugi: prezydent Lech Wałęsa. Nie mieści się w głowie to, jak wielkość mógł rozmienić na drobne i zmarnować. Dla tych wszystkich, którzy o Sierpniu 1980 roku mają co najwyżej umiarkowane pojęcie, przywódca pierwszej Solidarności współcześnie jawi się jako pan, który staje przed telewizyjnymi kamerami i mniej lub bardziej dorzecznie eksponuje swoje „ego”. Żal człowieka. „Kończ waść, wstydu oszczędź”.

Popapraniec trzeci: Donald Tusk. Wiem – nie mógł przewidzieć tego, że po wyjeździe do Brukseli polskie sprawy potoczą się tak, jak potoczyły się: zwycięskie dla Andrzeja Dudy wybory prezydenckie, zwycięskie dla PiS wybory parlamentarne. Jednak powierzenie Platformy Obywatelskiej Ewie Kopacz było błędem. Jej głównym walorem pozostawało bowiem to, że nie była Grzegorzem Schetyną. A przecież i ona, i on są medialnymi katastrofami. W epoce mediatyzacji polityki to wizerunki wygrywają. Przykładem Andrzej Duda: polityczne zero – wydmuszka, która została wybrana prezydentem.

Popapraniec czwarty: Bronisław Komorowski. Zacna postać opozycji demokratycznej. Swoimi prezydenckimi doradcami uczynił inne zacne postacie. Jednak w polityce to nie cnota zwycięża. Jeśli Andrzej Duda wygrał z Komorowskim, to głównie dlatego, że on sam i jego doradcy byli popaprańcami (jeden z nich, Tomasz Nałęcz, jest bezwstydny: wciąż ma odwagę wymądrzać się przed kamerami TVN). Nawet kiedy przegrana Komorowskiego stawała się realna, ten dalej nie godził się na to, aby w kampanii prezydenckiej wykorzystać najbliższą rodzinę, z której przecież zasadnie może być dumny. Poniekąd przegrał na własne życzenie.

Popapraniec piąty: Ryszard Petru. Niestety: kobieta odebrała mu rozum i wygrała z elementarną przyzwoitością szefa partii. Tłumaczenie, że protest posłów na sejmowej sali obrad był przecież rotacyjny i dlatego szef Nowoczesnej miał prawo do sylwestrowej zabawy gdzieś daleko od Polski, brzmi przynajmniej niepoważnie.

Popapraniec szósty: Grzegorz Schetyna. Jego kiepski wizerunek medialny nie jest jakąkolwiek tajemnicą, zapewne również dla niego. A jednak następca medialnej inaczej Ewy Kopacz mocno trzyma się stołka szefa PO. Co gorsza: kiedy staje przed telewizyjnymi kamerami, niekiedy obok niego jeszcze pojawia się Jan Grabiec. Ponieważ sam mam twarz jak pół dupy zza krzaka i jestem pozbawiony uroku osobistego, tym bardziej mogę powiedzieć: obydwu łączy jedno – są przystojni inaczej. Co w epoce mediatyzacji polityki dyskwalifikuje. Wiadomo o tym od kilkudziesięciu lat i jest to wiedza na poziomie wręcz elementarnym.

Cofnijmy się w czasie do 1960 r. Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych. Z jednej strony Richard Nixon. Z drugiej strony John Fitzgerald Kennedy. Nixon podjął propozycję Kennedy’ego i niebacznie zgodził się na debatę przed telewizyjnymi kamerami. To owa debata zaważyła na tym, kto został prezydentem. Kogoż bowiem zobaczyli wyborcy? Dwóch mężczyzn. Wybrali młodszego i przystojniejszego…

Powtórzę: mediatyzacja świata polityki to już od dziesięcioleci oczywista oczywistość. Wizerunki medialne są przynajmniej równie ważne jak programy partyjne czy argumenty i kontrargumenty. Znamienne: na czas wyborów 2015 r. PiS odsunął na dalszy plan nawet samego Jarosława Kaczyńskiego, by już nie wspomnieć o Antonim Macierewiczu. Tymczasem Platforma Obywatelska może nawet eksponuje Grzegorza Schetynę. To polityczne samobójstwo.
W takim stanie samobójczej dla PO rzeczy jedynym ratunkiem może być natychmiastowa i rewolucyjna zmiana lidera. Zamiast „starego” i przystojnego inaczej Grzegorza Schetyny – ktoś młody i przystojny. Wzorem Sebastian Kurz – lider Austriackiej Partii Ludowej i kanclerz Austrii: urodzony w 1986 r. – ma lat trzydzieści dwa. Kto wszedłby na miejsce „starego” i przystojnego inaczej Grzegorza Schetyny z jego głupkowatym uśmiechem zakłopotanego misia? Rafał Trzaskowski? Krzysztof Brejza? Arkadiusz Myrcha? A może Sławomir Nitras? Jak pokazała okołosejmowa przepychanka z policją: facet z jajami.

Podobno kiedy Napoleonowi przedstawiano kandydata do mianowania na generała, cesarz pytał świtę: no dobrze, wiem że taki owaki jest dzielny, mądry, silny – ale powiedzcie mi, czy ma szczęście? Współcześnie opozycyjnemu politykowi oprócz szczęścia potrzebny jest również medialny urok osobisty, tym bardziej wówczas, kiedy nie może kupić suwerena programem 500+. Strach zapytać o to, czy nasi opozycyjni popaprańcy, którzy przynajmniej poniekąd na własne życzenie dwakroć przegrali wybory w 2015 r., mogą myśleć o innym zwycięstwie nad PiS-em niż odniesione dzięki temu, że niegdyś zwycięska partia teraz stanie się popaprańcem i sama siebie pogrąży?

Krzysztof Obremski

Udostępnij: