Autor: Roman Spandowski
Ten tekst o jednym podmiocie politycznym, który ostatnio zachowuje się mocno paranoicznie w kwestiach ogólnospołecznych. Jakby nie wiedział, gdzie jajo złożyć. Mówię o kościele rzymskokatolickim. Podziały są tu wzdłuż i w poprzek.
Najpierw będzie kwestia obyczajowa, a w ogólności kulturowa. W grę wchodzą tu ludzie LGBT i stosunek do coraz bardziej się laicyzującej kultury posteuropejskiej. Już nie mówię o religiach pozachrześcijańskich i o niewierze w ogóle, bo tym zajął się II sobór watykański. Ale jego rewolucyjne przesłanie się coś rozmyło. Czy utknęło w biurokracji watykańskiej (ale dlaczego?), czy chodzi o pryncypia polityczne? Spróbuję to uzasadnić.
Religia chrześcijańska rodziła się jako koncepcja również polityczna razem z feudalizmem. Pokochali się oboje miłością na wieki. I do dziś się kochają, chociaż państw feudalnych już nie ma. Kształtujący się od późnego średniowiecza w Europie nowy porządek społeczny z mieszczaństwem w coraz więcej znaczącym tle wymagał innej ideologii. Raczkujący dopiero z północnych Włoch renesansowy humanizm – odwołujący się do niemal już zapomnianych pewnych ideałów antyku – na północy kontynentu nie miał wielkich szans. Tam ciągle jeszcze – późno dość przyjęte i z tym co niegdyś traktowane nowicjuszowskim entuzjazmem – potrzebowały chrześcijańskiego spoiwa dla zachodniej Europy. Europa wschodnia wypięła się na zachód skutecznie już wcześniej.
Dla nowej zachodniej Europy tym wciąż chrześcijańskim spoiwem stała się reformacja pod hasłami już wcześniej znanymi z rozmaitych tzw. herezji. Poszło, jak i przedtem chodziło, o zerwanie z feudalnym establishmentem i powrót do zgrzebnej rzeczywistości czasów ewangelii. O sancta simplicitas!
Kolokwialnie po polsku – o święta naiwności! Jak ktoś już instytucjonalnie wsiąkł we władzę, to bez rewolucji zeń nie wysięknie.
Tyle że Luter, Kalwin czy Zwingli tak naprawdę nigdy nie chcieli porzucić establishmenutu. Chcieli – tak jak rewolucjoniści francuscy, a znacznie później rosyjscy – wejść w buty ancient regime’u pod szlachetnymi hasłami. Czytałem listy jakobina Saint Juste’a, kiedy rewolucjoniści weszli do Wersalu: „lud wszedł na salony”. Sam bynajmniej nie był z ludu, podobnie jak z ludu nie był ani Marks, ani Engels, ani Lenin. Słowo „lud” w pooświeceniowych tradycjach i ideologiach brzmi tak samo szlachetnie, jak okrutnie i podle. Zawłaszcza że w II poł. XX w. trwający w sumie dość krótko ideologiczny oparty o socjalia podział w aktualnym spektrum na lewicę i prawicę stracił jakikolwiek sens.
Kiedy pod koniec lat 20. XX w. Europę po I wś. i po wersalskich problemach nigdy niezałatwionych ogarnął szał faszyzmu (nie tylko we Włoszech i Niemczech, w Polsce też), tradycyjna lewica była jedyną siłą polityczną w absolutnej opozycji do wzrastającego w siłę faszyzmu. Postwersalski, a potem monachijski europejski establishment miał ciągle nadzieję na ułagodzenie Hitlera, tego gówniarza
europejskiej polityki.
Ale partia Hitlera nazywała się „Narodowo-Socjalistyczną Partią Niemieckich Robotników”. Wrogo przejęła hasło dotychczasowej lewicy europejskiej. Ale czy naprawdę tak wrogo? Europejskie oświecenie dało europejskiej cywilizacji nowy oddech po kontrreformacyjnym zaduchu w krajach katolickich i leniwym samozadowoleniu europejskiego niekatolickiego ancient regime’u. Nieprzypadkowo
ogólnoeuropejska opozycja intelektualna od XVII w. nie odwołała się jak przedtem do nowej – pono lepszej – interpretacji ewangelii, tylko poszła – jak to się teraz zwykło nazywać – w nową duchowość.
Wraz ze strukturami i rytuałami tajnymi wobec każdej chrześcijańskiej denominacji. Mówię oczywiście o masonerii, która chciała być ekskluzywna, bo nie miała żadnych złudzeń co do tzw. ludu i uważała, że ma monopol na rację w kwestii społecznego postępu.
Lewica europejska oczywiście wynikła z europejskiego oświecenia. Zasług oświecenia i lewicy nie sposób przecenić pod żadnym względem. To dzięki lewicy tzw. lud przestał być traktowany z wysoka pogardliwie. U protestantów jako ludzie, którzy jakoś z wyroku boskiego zasłużyli na swój los, a u katolików – jako permanentny obiekt chrześcijańskiego miłosierdzia, ale też bez żadnych własnych praw.
Rewolucja w Rosji i następne dwie dekady Sowietów były testem dla zachodniej lewicy. Ta pokochała namiętną miłością porewolucyjny sowiecki eksperyment społeczny. Odmawiała przyjęcia do wiadomości okrutne realia stalinizmu. Faktem jest, że informacje na ten temat były dość skąpe. Ale jakieś były. Czemu GB Shaw nie dawał im wiary? Dalej powinna być cała litania innych zachodnich (już nie tylko
europejskich) intelektualistów.
Dlaczego z tego grona jeden jedyny Orwell poznał się na istocie celów Rosji?
Orwell był w Hiszpanii podczas jej straszliwej domowej. W której po jednej stronie była legalnie wybrana demokratyczna republika po obaleniu systemu feudalno-klerykalnego i po otwarciu się wreszcie na współczesność. A po drugiej Franco, uosabiający wszystkie niecności ancient regime’u.
Po stronie republiki opowiedzieli się robotnicy z Asturii i Baskonii, większość ludności Madrytu i Barcelony oraz niekastylijskojęzyczne wspólnoty etniczne Hiszpanii, przede wszystkim Katalończycy i Baskowie, którym Franco odmówił prawa do publicznego istnienia. Prawie wszyscy intelektualiści po klęsce republiki uciekli z Hiszpanii – Ortega y Gasset, Bunuel, Dali itd. Jednemu się nie udało. Nawet nie wiem, czy chciał uciec. To był jeden z największych poetów tego czasu – nie tylko hiszpańskich – Federico Garcia Lorca. Był znany skądinąd jako gej i jako tako go oprawcy Franco potraktowali, zanim zabili – go gwałcąc. Jego rodzina jego grobu do tej pory nie znalazła. Ale rozliczenia po Franco ciągle trwają.
Wracając do Orwella. On już widział, że ta wojna – przy całej jej miejscowej autentyczności – jest już wojną pomiędzy dwoma pooświeceniowymi totalitaryzmami. Po stronie Franco wystąpili zbrojnie Niemcy i Włosi – np. bombardując z samolotów cywilne miasta. Nie tylko Madryt i Barcelonę, ale również niewielką baskijską Guernikę. Po stronie republiki opowiedziało się wielu lewicowych ochotników z całego świata, z Polski też – i jestem z nich dumny. Ale także sowieci. Nie tylko jako armia, ale również policja polityczna. Coś niecoś o tym wyczytamy w niegdyś bardzo popularnej powieści Hemingwaya „Komu bije dzwon”, znacznie więcej i głębiej wyrozumiemy od Orwella.
Przyszła pora na morał. W XX w. tradycyjna lewica straciła swój społeczny mandat, który i tak przedtem miała bardziej z własnych inteligenckich pretensji niż jako zawierzony jej przez „lud”. Tego niegdysiejszego ludu w systemowym, też kulturowym upośledzeniu w miastach i na wsiach już nie ma. A ten segment społeczny, gdzie obecni lewicowcy ciągle chcą widzieć swe zaplecze, przepadł. W latach 20. i 30. we Włoszech i Niemczech był entuzjastycznie wierny Mussoliniemu i Hitlerowi.
W ostatnich latach o sympatie ludu skutecznie dobijają się polityczne stronnictwa, które same siebie określają jako prawicowe. A co to znaczy? Konserwatywne obyczajowo ze sporym religijnym przegięciem. Nic to nie ma wspólnego z ideałami lewicy sprzed półtora wieku. Ale co głębiej to może znaczyć? Nic prostszego – intelektualna historyczna lewica i tak była obok tzw. ludu, a nie jego częścią. Żebym nie zabrzmiał zbyt staroświecko i konserwatywnie, to samo dotyczy również idei narodowych. Od paru już dekad mówi się otwarcie o populizmie. To taka – powiedzmy – marna scheda po lewicy, zawłaszczana głównie przez tzw. prawicę (tu przypomnę, że ów termin poza Polską nie jest bynajmniej dobrze widziany na salonach polityki), choć niekiedy też przez nasz, pożal się boże, mainstream.
Jako nasz polski kraj wystartowaliśmy do europejskiej galerii ze sporym opóźnieniem. Za panowania Kazimierza Wielkiego w XIV w. wiele z tych cywilizacyjnych zaległości odrobiliśmy. A powinniśmy jeszcze co najmniej jedno stulecie odrabiać. Zwłaszcza jeśli chodziło o miasta, mieszczan i w ogóle
pozafeudalną ekonomię. Ale w XV i XVI w. spadła na nas unia z Litwą. Gigantyczne przestrzenie, które umocniona w swym znaczeniu ustrojowo polska szlachta postanowiła wykorzystywać wg dawno sprawdzonych na miejscu wzorów. Chociaż cała na zachód od nas Europa szła już inną drogą. Zapłaciliśmy za to utratą niepodległości, ciągłymi problemami z naszą tożsamością oraz relacjami z
naszymi wschodnimi sąsiadami, a niegdysiejszymi lokatorami wspólnej pono Rzeczypospolitej.
Skoro nie udało się to nam kiedyś (osobiście i rodzinnie nie czuję się za to winny), to zróbmy to teraz
(osobiście i rodzinnie czuję się do tego zobowiązany).
A na koniec papież Franciszek. Chciałbym mieć jego w czułej pamięci jako kontynuatora Jana XXIII – z jego otwartością na inne obyczaje i wrażliwości. Choć na pewno wtedy przeceniałem empatyczne zdolności Wojtyły. Ale Franciszek, choć najwyraźniej chce reformować skostniały kościół i karze – choć mało dotkliwie – biskupów winnych tzw. zaniedbań, a faktycznie kryjących zbrodnie pedofilów w
sutannach – na temat wojny na Ukrainie wali głupstwo za głupstwem i podłość za podłością. I tu nie mam dlań zrozumienia.
Jakie to szczęście, że ja już jestem poza tym gronem.