Roman Spandowski:
„Trzecia droga” – peroruje celebryta, tym razem w roli świeżo poczętego polityka, influencjującego kolejny swój medialny projekt, tym razem pt. Polska 2050. Wtóruje mu weteran polityczny i szef najstarszej pono partii w Polsce, będącej ewidentnie na wylocie ze sceny politycznej. Co do tej ostatniej – gdzie w Europie jeszcze funkcjonuje klasowa partia chłopska? Ze swej odległej młodości pamiętam rządzącą długo taką partię w Finlandii, ale i o niej słuch już zaginął. Zmiany ekonomiczne, obyczajowe i w ogóle socjalne spowodowały społeczny zanik takich potrzeb politycznej reprezentacji pewnej klasy, stopniowo utożsamiającej się z ogółem społeczeństwa. Polska i w tej dziedzinie była i jest w ariergardzie, ale sunie jakoś do przodu. Rozumiem desperację Kosiniaka-Kamysza. Dla niego najbliższe wybory to być albo nie być jego partii, poza którą nie widzi życia. Ale Hołownia? Czy on wie w ogóle, co to znaczy „trzecia droga”, skoro całe swoje publiczne życie strawił w światłach jupiterów, gdzie jedyną racją było przekonanie publiki do siebie i do swoich produktów? Sam zresztą był również takim auto-produktem. I nikt mię nie przekona, że on ma jakieś poglądy, w imię których chce walczyć dla dobra ogółu. Wolne żarty.
Dla mnie, człowieka mocno już starszego termin „trzecia droga” budzi fatalne skojarzenia.
Najpierw lata 50. i wczesne 60. – czas tzw. zimnej wojny. Związek Sowiecki kreował i wspierał wszystkimi siłami tzw. kraje niezaangażowane, z reguły byłe kolonie dawnych mocarstw europejskich, pełne rozmaitych frustracji wobec byłych metropolii (skądinąd bardzo słusznych) i Zachodu w ogóle. Zdaje się, że właśnie wtedy powstał termin „trzeci świat”, jako przedsmak „trzeciej drogi”. Ponieważ jednak jakiekolwiek próby implantacji marksistowsko-leninowskich prawideł w postkolonialnych krajach powodowały wyłącznie krwawe wojny domowe, również krwawe interwencje z zewnątrz, masowe i paniczne ucieczki ludności za granicę, i to nie do socjalistycznego raju, tylko na parszywy Zachód, strona sowiecka przestała już łudzić rychłym dobrobytem dla wszystkich. Zaczęła się odwoływać do realizmu politycznego. Twierdziła, że ten porządek światowy jest trwały, a kto go zakłóca, niebezpiecznie igra z ogniem – ale tym ogniem miał być ciągle konflikt ze światowym kapitalizmem, uosabiającym wszelką i globalną niesprawiedliwość społeczną. Głosiła, że rządząca od 1945 r. we wschodniej Europie władza z nadania sowieckiego, nazywająca się lewicową, nie dość, że uratowała te kraje, ale wręcz przyniosła im rozwój, jakiego dotąd nie doświadczały. A że społeczeństwa ciągle nie osiągają pożądanego błogostanu, to tylko wina Zachodu i jego rozmaitych polityczno-ekonomicznych impertynencji. Wschodnioeuropejskie narody jakoś przywykły do tej paranoi i wybrały na ogół niebohaterskie trwanie. Ale również dość świeżo skomunizowana Kuba. Byle przeżyć, a doraźnie szukać intratnych luk w systemie – czyli uciekać za granicę, korzystać z rzeczowej pomocy lepiej sytuowanych bliskich stamtąd, oszukiwać ekonomicznie system, czyli na własną rękę prowadzić handel zagraniczny i bankowość, czy po prostu kraść – słowem: organizować, załatwiać. Cóż, „trzecia droga” nieoficjalnie miała takie oblicze.
Następny raz z „trzecią drogą” jako hasłem zetknąłem się w latach 80., zwłaszcza pod ich koniec. Nie da się ukryć, że „Solidarność” – dopóki była nielegalna – była bardzo ideologicznie egalitarna i nie bójmy się terminologii – socjalistyczna. W tym najlepszym znaczeniu tego słowa. Najlepszym, bo jeszcze niesplamionym polityczną i społeczną praktyką na co dzień. Sam byłem pod wrażeniem haseł Kuronia o „społecznej gospodarce rynkowej”. Zresztą Mazowiecki i Geremek chcieli tego samego, choć mniej hasłowo. Ale jednak to Mazowiecki wziął do swojego rządu w celu zajęcia się gospodarką nie szlachetnego socjała, tylko trzeźwego liberała – Balcerowicza, który w dość krótkim czasie uzdrowił polską ekonomię. Owszem, dużym kosztem społecznym, ale gdyby nie on, bylibyśmy wciąż na poziomie Białorusi. Podczas tej gorzkiej, jednak nie tak do końca szokowej Balcerowiczowskiej terapii słyszałem nieraz o jej antynarodowym okrucieństwie. I to zarówno od przeszlachetnych mędrców, jak i chamów Leppera.
Kiedy jest konflikt absolutnie fundamentalny o samą istotę ustroju politycznego, nie ma miejsca na żadną „trzecią drogę”. Teraz jest i na pewno jeszcze będzie wybór wręcz Hamletowski – być albo nie być. Albo będziemy po europejsku i zachodniemu normalni (innej normalności nie znam), albo wpadniemy w czarną dziurę, w której od dawna jest Rosja, w której są Chiny – choć się ciągle dziwią, że będąc potężni ekonomicznie, są nadal gównianym społeczeństwem, w którą wpadły niedawno Węgry i wciąż nie wiedzą, jak się z tego wydobyć, i w której są dziesiątki społeczności Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej, które pomimo okazjonalnych ambicji nie mogą doszlusować w pełni do cywilizacji Zachodu. My wbrew pozorom nie jesteśmy od nich tak bardzo odlegli.
Gdyby PiS miał znowu zwyciężyć, co przy rozdrobnieniu opozycji i obowiązującej gilotyny powyborczych rozliczeń wg reguły d’Hondta jest bardzo możliwe, następne pokolenia Polaków nam tego nie wybaczą. Zakładając, że jacyś Polacy się jeszcze uchowają.