Roman Spandowski
Toruń był kiedyś miastem dwujęzycznym i dwuwyznaniowym. Te dychotomie nie musiały się pokrywać. Byli polskojęzyczni protestanci (wcale liczni) i niemieckojęzyczni katolicy (fakt, nieliczni). Zostawmy jednak na boku międzyjęzykowe i międzywyznaniowe proporcje. Współżycie wszystkich stron było często trudne, niekiedy nawet dramatyczne. Ale pod tym względem sytuacja ta, przynajmniej w XVI i XVII w. nie była różna od reszty Europy. Nigdzie nie był to czas tolerancji. W Toruniu dodatkową komplikacją było pozostawanie pod władzą Królestwa Polskiego coraz bardziej brnącego w kontrreformację, a jednocześnie posiadania swobody wyznania protestanckiego, co Toruniowi (Gdańskowi i Elblągowi też) zagwarantował Zygmunt August w znacznie sympatyczniejszym XVI
stuleciu (1557). Ale nawet w XVII nie było jeszcze najstraszniej. To stało się dopiero w XVIII. A to właśnie w tym wieku, wieku oświecenia tolerancja religijna, zapoczątkowana po pokoju westfalskim w 1648 r., wracała do polityki wewnętrznej wielu państw. Niestety nie Rzeczypospolitej. W niej działo się wręcz przeciwnie. I to było jednym z sygnałów zbliżającego się końca naszej Rzeczypospolitej.
Żeby ideologicznie w obecnym guście nie prymitywizować ówczesnej sytuacji w Prusach Królewskich, sprowadzając wszystko do relacji Polak-katolik i Niemiec-protestant i kto ma rację, a kto nie ma – trzeba podkreślić, że jagiellońskie tolerancyjne przywileje dla trzech wielkich miast Prus Królewskich oznaczały również petryfikację wyłączności protestanckiej i niemieckojęzycznej miejscowych patrycjatów. Co oznaczało – polskojęzyczni i katolicy nie mieli dostępu ani do rad miejskich, ani do ekskluzywnych bractw artusowych. I że kancelarie tych miast mają funkcjonować w języku średnio-wysoko-niemieckim, czyli w języku Lutrowego przekładu Biblii, który nie za długo będzie językiem ogólnoniemieckim. Choć na razie takiego języka jeszcze nie było.
Ale to luterańscy profesorowie toruńskiego gimnazjum akademickiego, renesansowi humaniści staną się gorącymi rzecznikami praw języka polskiego w Toruniu, toruńskie drukarnie w XVI w. w wydawaniu tekstów polskich ustępowały niewiele wówczas dominującym drukarniom krakowskim czy lwowskim. A po trzech stuleciach to w Toruniu, już pod pruską władzą i z miejskiej, czyli niemieckojęzycznej drukarni Lambecka wyjdzie pierwsze na ziemiach polskich wydanie „Pana Tadeusza”.
A o kulturze, szczególnie literaturze w XVII-wiecznym Toruniu chcę teraz napisać.
W mieście wówczas funkcjonowały dwie szkoły z wielkimi ambicjami. Pierwsza to protestanckie gimnazjum akademickie. W latach 1568-1594 szkoła półwyższa, potem
wyższa, czyli faktycznie uniwersytet. Chyba pierwsza polska uczelnia nowożytna, bo oświeceniowa. Poziomem bijąca podupadające akademie w Krakowie, Wilnie i Zamościu. Mieściła się w budynkach dawnego klasztoru franciszkanów, a po tumulcie toruńskim (1724) karnie przesiedlona do dawnej własnej bursy przy Piekarach. Budynek ten istnieje do dziś, w odróżnieniu od pofranciszkańskich zabudowań klasztornych.
Druga to jezuickie kolegium. Powstawało w bólach w nieprzyjaznym protestanckim otoczeniu. Miało częste przerwy w funkcjonowaniu. Korzystało wyłącznie ze wsparcia zewnętrznego, z natury rzeczy dość kapryśnego. Nigdy nie uzyskało statusu uniwersyteckiego, jak w 1579 r. Wilno, a w 1661 Lwów. Ustępowało zatem toruńskiemu gimnazjum statusem. Pomijając już poziom uprawianej tam nauki i dydaktyki. Kolegium się mieściło w istniejącym do dziś masywnym budynku na rogu Łaziennej i Św. Jana.
W obu szkołach językiem wykładowym była łacina. To był wówczas europejski standard. Ale w protestanckim gimnazjum był lektorat języka polskiego. Niemieckiego nie, bo to i tak był powszechnie znany i mówiony język tamtejszych studentów. Ale to właśnie tamtejsi profesorowie z niemieckim rodowodem najwcześniej i najsilniej się zaczęli upominać o prawa języka polskiego na tym terenie. Efraim Oloff i inni – sami se ich poszukajcie. Bez nich nie byłby możliwy Samuel Gottlieb Linde, toruński protestant o szwedzkich korzeniach, absolwent toruńskiego gimnazjum, potem lektor polskiego na lipskim uniwersytecie w tzw. Societas Jablonoviana, istniejącej do dziś, najbliższy współpracownik Józefa Maksymiliana Ossolińskiego w dziele gromadzenia polskich książek, które potem stanowiły słynne Ossolineum, wreszcie autor wspaniałego Słownika Języka Polskiego, pierwszego takiego u narodów słowiańskich, na którym wszyscy Słowianie się potem wzorowali, słownika błyszczącego naukowo w całej ówczesnej Europie, a i do dziś wartościowego. Tu przy okazji przypominam, że ów Linde podczas powstania kościuszkowskiego zmienił swoje drugie imię z Gottlieb na równoznaczne polskie Bogumił.
W obu szkołach funkcjonowały studenckie teatry. Wystawiane tam sztuki na pewno mają teraz walor tylko archiwalny. Ale na pewno są ważne dla badaczy polskiego baroku. Te w gimnazjum pod reformacyjnym kątem, te u jezuitów – jako wkład do badań nad piśmiennictwem polskiej kontrreformacji na wrogim jej terenie.
Obie szkoły zasługują na wyczerpujące monografie. Do tej pory się ich nie doczekały. Zasługują też na co najmniej docenienie dwie absolutnie niezwykłe, wspaniałe, mądre i charyzmatyczne kobiety, które z tymi szkołami były najbliżej związane – jako ich protektorki i sponsorki. Tak się żałośnie składa, że obie w Toruniu są pod tym względem nieznane lub pod żadnym innym nieznane.
Czas je przedstawić. Jedna to Anna Wazówna, córka Jana Finlandzkiego, późniejszego króla Szwecji, i Katarzyny Jagiellonki. Rodzona siostra Zygmunta III Wazy. Jako protestantka nie mogła rezydować w pobliżu królewskiego dworu i na otarcie łez królewski i ultrakatolicki brat ofiarował jej starostwa w Golubiu i Brodnicy, oba sąsiadujące z protestanckim Toruniem. W nim ostatecznie została też pochowana, zresztą po długich i gorszących korowodach, w wówczas luterańskim kościele Panny Marii. Jako jedno z 1,2 (+-) królewskich pochówków Toruniu (owe +- 0,2 to wypatroszone ze zmarłego tu Jana Olbrachta wnętrzności w ramach mumifikacji przed przewozem reszty truchła na Wawel) powinno być powszechnie znane. A nie jest, a dostęp do jej kaplicy grobowej jest praktycznie niemożliwy. A jest to skądinąd wybitny przykład polskiego baroku. Też i mało kto wie o jej głębokiej i wielostronnej wiedzy i wpływie na placówki badawcze (w tym toruńskie gimnazjum) i na poszczególnych badaczy. Do tej pory nie ma ulicy w Toruniu, choć niesięgający jej do pięt Jan Olbracht ma. Bo facet.
Kolej na drugą panią. To Magdalena Mortęska, wielka ksieni chełmińskich benedyktynek, ich reformatorka, bo do zadań zakonu włączyła również wielostronną edukację dziewcząt, autorka tekstów teologicznych, mistyczka. Sponsorowała toruńskich jezuitów, ich kolegium i teatr. Stworzyła wielką chełmińską prowincję zakonną po najdalsze kresy Rzplitej. Mecenaska sztuki i architektury. Po długich i ciężkich cierpieniach wciąż kandydatka na ołtarze. Można by było sobie pomyśleć – dla katolicyzmu najidealniejsza postać do kultu i rozreklamowania. Być może najwybitniejsza postać w dziejach Chełmna. Niestety, kobieta. Nie ma ulicy w Toruniu, ale nie ma nawet w Chełmnie.
Każdy biskup senior wręcz z automatu i natychmiast zostaje honorowym obywatelem stolicy diecezji. Bo facet. A potem tylko wstyd i zgrzytanie zębów. Z kobietami jest niebosiężnie trudniej. Nie tylko dlatego że z wiadomych względów jeszcze nie mogą być biskup(k)ami. Ale nawet zasłużone zakonnice widzi się tylko jako ancillae pedum virorum – służebnice stóp męskich: kucharki, praczki, pokojówki, co najwyżej sekretarki, w porywach graniczących z herezją – asystentki.
Patriarchat trzyma się mocno. A u kleru nawet niezależnie od faktycznej orientacji seksualnej czy płciowej samoidentyfikacji jego funkcjonariuszy.