Roman Spandowski

Konfederacja, czyli sprzysiężenie. Zazwyczaj przeciw poprzedniemu systemowi. W I Rp. konfederacje, skądinąd przewidziane przez mało przezorne co do ustrojowej przyszłości konstytucje jagiellońskie, w XVII i XVIII w. stały się istotnym elementem destabilizującym, czy wręcz anarchizującym polsko-litewskie państwo. I się stało, co musieć się stało. Rp. padła.

Następny odzew na hasło „konfederacja” to oczywiście USA za Lincolna. Południowe stany się skonfederowały przeciw Unii w obronie niewolnictwa Murzynów i swojej własnej tradycji, gdzie Murzyni nie mogli wystawać nad parter. Nawet obecne południowe stany USA się tego oficjalnie wstydzą.

Zastanawiam się dlaczego wyjątkowo niekoherentny konglomerat ugrupowań reklamujących się jako prawicowe bardziej niż PiS zechciał się nazwać konfederacją? Nie znał negatywnych konotacji z przeszłości? A może gloryfikował ostatnią polską pozasejmową konfederację – barską, przypisując jej zupełnie niezasłużenie etykietkę pierwszego polskiego powstania narodowego? Chociaż państwo polskie wtedy jeszcze istniało, a racjonalnie przewidywalna klęska owej konfederacji zaowocowała I rozbiorem I Rp.

Nie wiem. Jestem pewien, że oni też tego nie wiedzą. I że w ich oszalałym miszmaszu nikt tak naprawdę o niczym nie wie.

Jak się ta formacja rodziła? Na początku był Korwin-Mikke. Ten był w czasach słusznie minionych enfant terrible ówczesnego PRL-owskiego kabaretu politycznego. Mógł publikować tu i ówdzie w reżimowych mediach (innych nie było) i reklamować w nich swój książkowy liberalizm ekonomiczny
(oczywiście w sposób strawny dla ówczesnych decydentów). Nikt go nie brał poważnie – ani opresyjny reżim, ani coraz bardziej się buntujące społeczeństwo.

K-M proponował reżimowi różne wspólne strategie (co nazywał polityką realną), ale reżim go olewał, słusznie zresztą uważając go za błazna. Od Solidarności w 1980 r. K-M, choć najpierw bezskutecznie próbował wywrzeć na nią wpływ, się odżegnał. Nie był ani internowany w stanie wojennym, ani w jakikolwiek inny sposób sekowany. Dość szybko wrócił do reżimowych mediów z podobnymi jak wcześniej koncepcjami. Po 1989 r. wszedł z hukiem do polityki i ten huk mu towarzyszy do dziś, choć jest on teraz już poza jakąkolwiek polityczną skutecznością z racji rebelii kolejnych jego partyjnych koterii. Sam K-M stanowi tak przebogatą kolekcję poglądów; i skądinąd zasługujących na uwagę, i cyrkowych błazenad – z wielką przewagą tych drugich, że trudno go dość jednoznacznie określić. Zresztą jego rebelianci, choć przedtem sojusznicy, też się różnie do jego pomysłów odnoszą.

Sam K-M reklamuje się jako jedyny i prawdziwy liberał, bo wg niego reszta sceny politycznej w Polsce, a i w Unii (zwłaszcza w niej) to socjalistyczne popłuczyny po socjalizmie. Powołuje się oczywiście na ojców założycieli liberalizmu, czyli Adama Smitha i Johna Stuarta Milla o możliwie najmniejszym skrępowaniu indywidualnej działalności ekonomicznej przez państwo. Chociaż nadzwyczaj selektywnie, jakby nie wszystko, co wyszło spod ich pióra doczytał czy e ogóle przeczytał. Owszem, owi panowie postawili jasno sprawę, że każda podstawowa zmiana dotychczasowej ekonomii i stosunków społecznych poprawia byt wszystkim, nawet tym, którzy w tej walce o byt (Darwin tylko do tego nawiązał) nie znaleźli się w głównym nurcie. Fakt, nie da się ukryć, że nawet niewolnikom w ustroju niewolniczym żyło się lepiej niż w przaśno-siermiężnym okresie zbieracko-łowieckim wszystkim członkom wczesnoludzkiego stada, zwanego też hordą. Niemniej jednak jako prominentom oświecenia przyświecały im też wartości projednostkowe, może i nawet wtedy dość rewolucyjne, ale logicznie wynikające z ideologii oświeceniowo-liberalnej. Jeden z dwóch głównych apostołów klasycznego liberalizmu, czyli John Stuart Mill w 1869 r. opublikował wespół ze swą żoną Harriet książkę „O poddaństwie kobiet”, jak na tamten czas obrazoburczy wręcz manifest feministyczny, że prawo kobiet do nieskrępowanej działalności publicznej – w ekonomii i polityce, to nie tylko sposób uruchomienia tego wielkiego w nich potencjału, dotąd niewykorzystanego, ale i sposób na reformę międzypłciowych relacji rodzinnych. Posługiwał w tym się argumentami wyznawanego przez siebie i uznanego już na rynku naukowym wcześniej utylitaryzmu. Jako jeszcze teoretyczny liberał stworzył podstawy późniejszej demokracji liberalnej z silnym komponentem socjalnym.

Chociaż poszczególne idee liberalne jako dzieło oświecenia dochodziły do głosu w Europie i poza nią, ale w obrębie jej wpływów, to teoretyczno-praktyczna ewolucja liberalizmu dokonywała się w Wielkiej Brytanii. W 1859 r. powstała tam Partia Liberalna jako jedyna kontynuatorka środowiskowego w obrębie brytyjskich elit stronnictwa wigów (w odróżnieniu od konserwatywnych torysów, którzy istnieją po dziś dzień). Za jej rządów (Gladstone!) dokonano w Brytanii podstawowych w dzisiejszym rozumieniu demokracji reform – typu oddzielenia kościołów od państwa, wprowadzenia tajnego trybu wyborów, pozaklasowego upowszechnienia edukacji. To był początek nowego porządku w Europie. A w ślad za nią – i poza nią. W 1906 r. liberałowie znów doszli do władzy, tym razem już głosami tzw. klasy robotniczej, którą z kontynentu próbowali rajcować marksiści. Ale zaloty radykalnych stamtąd zwolenników rewolucji socjalnej były już wtedy zdecydowanie mniej pociągające. Przeforsowane wcześniej w niemieckim Reichstagu przez Bismarcka radykalne reformy społeczne zostały podjęte też przez angielskich liberałów (już zgoła nieklasycznych) pozbawiły radykalną lewicę kłów. Od Bismarcka i Gladstone’a stały się społeczną normą ubezpieczenia społeczne – od chorób, bezrobocia, starości (emerytury!). Dla brytyjskiej Partii Liberalnej był to zresztą łabędzi śpiew. Zaraz potem się rozpłynęła w nicości, ustępując miejsca nowej lewicowej Partii Pracy. Obecna Labour Party oczywiście się nie odwołuje do jakiejkolwiek lewicowości, bo byłaby to oznaka politycznego infantylizmu. Ale tym bardziej Partia Konserwatywna nawet w pijackim widzie nie bąknęłaby o sobie, że jest prawicowa.

Bo to dopiero byłby obciach!

*************************
sPróbuję jakoś ogarnąć zjawisko polskiej Konfederacji. Jest trudno. Skądinąd ma ona jakieś korelacje z resztą Europy, ale zawsze w bardzo odmiennych konotacjach. Tu muszę niestety przyjąć pierwszeństwo Zachodu, bo jest przecież oczywistością, że to tam się rodziły i ciągle rodzą podstawowe idee naszej cywilizacji. I jakoś mnie oraz chyba całemu zachodniemu konsensusowi te idee wydają się najoczywistsze. A obecni polscy konfederaści jeżeli mają coś wspólnego z Europą, to tylko z tą sprzed wieków. Taki archaizm, anachronizm, żyjąca skamielina. Pod każdym względem. Europa i cały współczesny cywilizowany świat uznał jakąś konieczność polityki socjalnej i redystrybucji dochodu narodowego dla zachowania nie tylko pokoju, ale także względnej równowagi społecznej. Chociaż określenie społeczna sprawiedliwość uważam za nierealne z gruntu. Ale polscy konfederaści atakują – może nawet z większą furią – europejskie normy kulturo-obyczajowe przyswojone dopiero w ostatnich dekadach. Np. jednoznaczne potępienie rasizmu, antysemityzmu, kolonializmu, europocentryzmu, zinstytucjonalizowanego wyzysku, homo- i transfobii, braku uznania praw kobiet, dzieci, ludzi z niepełnosprawnościami, wreszcie religijnych i pozareliginych mniejszości. Dotychczasowy guru tej formacji, K-M, obraził chyba wszystkich w/w poszkodowanych, może z wyjątkiem Żydów, bo antysemityzm na salonach już nie uchodzi. Ale popłuczyny po niej sobie w tym wciąż nie żałują. Nowa jej buźka przewodnia, czyli Mentzen, jest trochę bardziej wyparzona, ale w kwestii praw kobiet i dzieci jawnie tkwi wciąż w zamierzchłej przeszłości. Świat biegnie naprzód, konfederaści i PiS zabarykadowali się w okopach Św. Trójcy.

Z frenetycznym poparciem i instrumentalnym wykorzystaniem kościoła katolickiego. Chociaż nawet ów kościół na zachodzie z wolna rezygnuje z obstrukcji nowożytnych zdobyczy cywilizacji europejskiej, powołując się zresztą na główne przykazanie ewangelii, czyli przykazanie miłości. Której tak brak w polskiej rzeczywistości politycznej zawojowanej przez tzw. prawicę.

I Rzplita startowała w XVI w. z bardzo wysokiego cywilizacyjnego poziomu. Jej społeczność była wieloetniczna, wieloreligijna i na tle całej Europy wyjątkowo otwarta i tolerancyjna. Choć społecznie, a zwłaszcza ekonomicznie wciąż niedorozwinięta, bo poniechano inwestycji zainicjowanych przez Kazimierza Wielkiego, zadowalając się łatwym zyskiem do szybko się kapitalizującej i urbanizującej zachodniej Europy z prymitywnego eksportu słabo lub w ogóle nieprzetworzonych towarów rolniczych czy leśnych. Miasta – i tak na tle zachodu niewielkie i nieliczne – zamierały, chłopstwo – gdzie indziej liczący się stan – popadało wręcz w niewolnictwo, całkiem nieźle funkcjonujący w XV w. uniwersytet w Krakowie sięgnął intelektualnego dna, stając się praktycznie dubletem seminarium duchownego, zwyciężył prymitywny katolicyzm potrydencki i kontrreformacja, inne wyznania zaczęto prześladować, ruską ludność kresów wschodnich upośledzano i upokarzano. A wszystko pod hasłem, że Polacy (czyli szlachta) to nacja wybrana przez Boga i ukochana przez Matkę Boską i jaka taka wyższa i wspanialsza niż inne na zachodzie, a zwłaszcza niemiecka, gdzie same lutry, łyki (czyli mieszczanie) i chamy (czyli chłopi). I że Pan Bóg z Najświętszą Panienka osobiście ochronią swych wyznawców, w związku z czym owi wyznawcy nie muszą się jakoś sami starać. Niech na całym świecie wojna, byle nasza wieś szczęśliwa, byle nasza wieś spokojna. Skończyło się to katastrofą rozbiorów.

Czy wam to czegoś nie przypomina? Obecne elity mówią wprost, że nie musimy się trzymać reguł wymyślonych na zgniłym zachodzie, bo mamy własne o niebo lepsze. Że Bóg, Maryja wiecznie dziewica oraz NASZ PAPIEŻ ŚWIĘTY są najlepszą gwarancją naszego bezpieczeństwa, a zachód ze szczególnym uwzględnieniem Niemca wiecznego wilka polakożercy tylko czyha, by nas wyzyskać i zniewolić. Że coraz oczywiściej Polska staje się niedemokratyczną teokracją, że nowożytnie pojmowana nauka przegrywa z konfesyjnymi bredniami, że można bezkarnie i w majestacie obowiązującego prawa sekować ludzi inaczej myślących i prześladować ludzi inaczej kochających. I że nie ma prawa ani sprawiedliwości. Za to są okopy Św. Trójcy bis. Ale również PRL bis. Jedyna różnica, drobna zresztą, że w PRL-u elity oficjalnie nie lubiły Pana Boga.

Konfederacja, mówiąc o ekonomii, wydaje się być bardziej modern. Nie mam wielkiej wiedzy ekonomicznej, więc do dyskusji nie przystąpię. Ale jestem święcie przekonany, że ludzie ostentacyjnie lekceważący humanistyczne zdobycze cywilizacyjne ostatnich dziesięcioleci, nie potrafiący jako Polacy wyciągnąć oczywistych wniosków z historii Polski z ostatnich dwóch stuleci – to nie jest najlepszy wzór do naśladowania.

Udostępnij: