Tekst Romana Spandowskiego:

I znowu my, Europejczycy, się starliśmy z pradawnym intelektualnym humbugiem, jakoby Rosja była częścią europejskiej cywilizacji. Bo amsterdamopodobny Petersburg, bo Ermitaż wypełniony skarbami europejskiej kultury, bo dżentelmeńscy rosyjscy oficerowie się kąpiący w Sekwanie w 1815 r. i na dodatek mówiący biegle po francusku, bo wspaniała rosyjska literatura i muzyka przełomu XIX i XX w….

Był czas kiedy caryca Katarzyna – z pochodzenia Niemka, wykształcona w swej zachodnioeuropejskiej ojczyźnie (Szczecin!) w przekonaniu, że oświecony absolutyzm to idealny porządek dla Europejczyków, a za takich chciała mieć Rosjan, i się jej wydawało, że nic prostszego. Z jej seksapilem i inteligencją. Seksapilu wystarczyło dla Stanisława Augusta, paru ogierów z młodej rosyjskiej arystokracji, więcej spośród rosłych sołdatów, o końskich ogierach (podobno) nie wspominając. Gorszy był fake-seksapil, bo na odległość, pod pozorem fascynacji intelektem Semiramidy północy (to Francuz Wolter).

Wiek niecały wcześniej rozpoczął to robić car Piotr (w jakiejś części Romanow). Znał Zachód z autopsji, mu przyznawał wyższość pragmatyczną i począł reformować Rosję a l’occident. Bojarowie musieli ściąć swoje brody, przebrać się (nie bez oporów) w zachodnioeuropejskie szatki i nauczyć się francuskiego. Zamiast polskiego, który dotąd był tam snobizmem prozachodniej elegancji. Prawosławie musiało się przeorganizować na wzór niemieckiego luteranizmu, w budownictwie zatriumfował świeżo importowany z Włoch barok, wreszcie powstał Petersburg – metropolia ponad miarę wręcz wzorców zachodnich. Odtąd dla Zachodu obiekt uwielbienia o tle metafizyczno-seksualnym. Siermiężnego interioru tuż za petersburskimi rogatkami nikt nie chciał zauważać.

I to stało się problemem dla Europy i dla cywilizacji europejskiej, czyli zachodniej. Z jednej strony jej własne obywatelskie dziedzictwo – tak oczywiste, że wręcz nudne, z drugiej – intrygująca tajemnica tzw. wschodu, wręcz metafizyka na miarę możliwości tzw. zachodu. A więc niezmierzone przestrzenie (o co w zachodniej Europie trudno), tradycje, rytuały, zachowania – tak zupełnie inne od naszych, że aż godne ponawianego kulturowego orgazmu.

Byli Brytyjczycy, a później niepodlegli Amerykanie znaleźli godny następny przestrzenny poligon w podbijanym przez siebie Dzikim Zachodzie, późniejsi Brytyjczycy – w pęczniejącym imperium, parę innych społeczności Europy poszło ich śladem. Czy to immanentny dla racjonalnej Europy konieczny margines przestrzennej irracjonalności, kiedy to oficjalne chrześcijaństwo niemiłościwie w Europie panujące nie było w stanie sprostać nawet całkiem racjonalnym ambicjom pojedynczych i zbiorowych ludzi?

Tak się jednakowoż  stało, że Europa się stała akme cywilizacji świata. Na dobre i na złe. Chociaż definicje owego dobra i zła nie są z gruntu tożsame z naszymi obecnymi ani nawet z naszym obecnym rozumieniem chrześcijańskiej etyki.

Kolonializm kapitulował na moich wręcz oczach (lata 60. plus minus XX w.). Żadne ówczesne imperium kolonialne  nie zameldowało potem jakichś istotnych resentymentów.

Wprost przeciwnie – niezależna (a niezależność to sedno demokracji) kultura tych narodów

wysmagała doszczętnie ten etap swojej historii i kultury. W nowożytnej poprawności politycznej – dla mnie będącej odpowiednikiem kindersztuby i dobrego wychowania na co dzień – każde różnicowanie ludzi i społeczności w duchu historyczno-absolutyzującym jest niedopuszczalne. A tak określam praktyki współczesnych nacjonalistów, rasistów, antysemitów, homofobów. W skali państwowej jest to prawie pełna definicja Rosji Putina.

Wróćmy więc do początków, ale oszczędzając szczegółów. Zachód Europy wyniósł z antyku to, co w nim było cywilizacyjnie najistotniejsze – ideę wolności tak politycznej, jak intelektualnej. Dlaczego tak się stało – to już zupełnie inna historia.

Myśli są wolne (Die Gedanken sind frei – to słowa niemieckiego poety Hoffmanna von Fallersleben, skądinąd znanego jako autora „Hymnu Niemców” – europejski romantyzm 1. połowy XIX w.).  Ale grubo wcześnie Francuz Descartes (czyli Kartezjusz) napisał: Dubito ergo cogito, cogito ergo sum (czyli: wątpię, więc myślę, myślę, wiec jestem). Zatem myśl, idea – intelektualna, polityczna czy estetyczna – winna być wolna od państwowej cenzury.

Owszem, implikuje to następną kwestię –  a co zrobić potem z  antydemokratycznymi systemowo hasłami? Ale to znów jest (kłania się Kipling) całkiem inna historia.

Rosja od zawsze jest nieporozumieniem w Europie. Jej geneza jest nieprzyzwoita. Jej obecność w Europie to fałsz jest na fałszu. Pal licho średniowieczne dzieje Rusi, a potem Moskwy, jako tej Rusi pierwotne zadupie, które dzięki dupoliżstwu mongolskiemu okupantowi i doraźnej sprawności zyskiwało na rozdrobnionej Rusi na znaczeniu i w końcu zyskało wszystko. Skądinąd pragmatycznie należy to uznać za komplement i ja to uznaję.

Wreszcie udział w II wojnie światowej po stronie państw demokratycznych. Piramidalny absurd, z którego nie jesteśmy się dotąd w stanie uwolnić.

Geneza państw i narodów we wschodniej Europie to przede wszystkim kwestia sąsiedztwa i jego cywilizacyjnej atrakcyjności. Polacy i nasi południowi słowiańscy bracia wybrali chrześcijaństwo z Rzymu. To było jeszcze przed schizmą i taki wybór wcale nie musiał być oczywisty, podobnie jak i jego okoliczności. Papieski Rzym był – poza papieskim splendorem – nędzną dziurą. Konstantynopol – choć po podbojach arabskich haniebnie zmarginalizowany – pozostawał  imponującą metropolią. I tak zresztą żaden z misjonarzy na naszych ziemiach nie widział ani tego, ani tamtego. Dla nas najważniejsze było to, że chrześcijaństwo (czyli ówczesną przepustkę do Europy) przynosili nam Niemcy i (choć to absolutnie od misjonarzy nie  było zależne) akces do chrześcijańskiej Europy był szansą (nie gwarancją!) na przetrwanie w Europie. Peryferyjna wobec Zachodu Ruś wybrała chrystianizację (motywy konwersji religijnej były bez wątpienia podobne) z bliższego sobie i na pewno znacznie atrakcyjniejszego kulturowo Konstantynopola. Ponownie przypominam – jeszcze przed schizmą.

W efekcie schrystianizowane po zachodniemu kraje jak Polska musiały wejść w skomplikowaną oraz perspektywicznie nieprzewidywalną grę ze skonfliktowanymi wzajemnie dyspozytorami swego obszaru cywilizacyjno-politycznego, czyli Cesarstwem i papiestwem, ale za to mogły też korzystać z coraz liczniejszych cywilizacyjnych zdobyczy na tym obszarze, wychodzących od nowych podmiotów tej cywilizacji – przede wszystkim  mieszczan. Jak to wyzyskiwały, to już historyczny rachunek naszych zasług i win jako narodu. I nie ma sensu kogokolwiek obwiniać za własne zaniedbania.

Ruś, a potem Moskwa znalazły się poza tym światem. Ich pierwotny wzór – Bizancjum – padał, aż wreszcie padł. Jedynym liczącym się dlań sąsiadem stała się Polska – sama cywilizacyjnie peryferyjna i niedojrzała, z drugiej strony zaś barbarzyńska Złota Orda, a później po niej resztówki. W rezultacie Moskwa stała się konglomeratem cywilizacyjnym bizantyjsko-mongolskim. A bizantyjskie prawosławie – pozbawione możliwości wewnętrznych polemik i organicznie sprzężone z państwem (cezaropapizm) – nie miało nawet szans stać się odrębnym podmiotem. Tym samym tak ważny dla polskiej tradycji konflikt Bolesława Śmiałego z krakowskim biskupem Stanisławem na Rusi nie miałby wręcz najmniejszej szansy zaistnieć. Już nie mówiąc o  Renesansie.

Kolejne unie polsko-litewskie wprowadzały do Wielkiego Księstwa Litewskiego – którego wszak ogromną większość stanowiły ziemie ruskie – zachodnie prawa obywatelskie z Królestwa Polskiego. Wojny między Rzecząpospolitą a Moskwą (a potem Carstwem) w znacznej mierze dotyczyły tych nowych wartości. Przypomnę tu wielkich Rusinów, obywateli Rzplitej: kniazia Ostrogskiego, zwycięzcę spod Orszy,  kniazia Kurbskiego czy wreszcie Chodkiewicza, zwycięzcę pod Kircholmem i bohatersko poległego w Chocimiu. Naprawdę, wiele mamy sobie nawzajem do zawdzięczenia.

O I Rzplitej nie mam najlepszego mniemania. Dla mnie to była historia kolejnych traconych szans po ostatniej wcześniejszej i pełnej wielkich sukcesów inwestycyjnej próbie dogonienia Zachodu, czyli czasu panowania Kazimierza Wielkiego. To zresztą temat sam dla siebie. Oraz kolejna daremna przestroga, jak można było kolejny raz następną w dziejach taką szansę (wszak nieczęstą w naszej historii) znów antyeuropejsko spieprzyć, i to w ciągu ostatnich siedmiu lat.

Niezależnie od naszych – najczęściej przykrych – dziejowych przygód zawsze mieliśmy przed sobą Zachód jako cywilizacyjny wzór. Odmienne – owszem, się zdarzały – nam wzory, ale były – chcę wierzyć – egzotyczną mniejszością.

Popatrzmy teraz na Ukrainę. Ona takich wzorów wiele w swej historii nie miała. A jej historia była ona bez porównania fatalniejsza niż nasza. Więc należycie doceńmy obecną desperację Ukraińców w obronie swej odrębności od wschodniej barbarii.

Ale popatrzmy też z czułym zrozumieniem na Rosjan. Historia od pewnego momentu dała okazję bycia ich państwu mocarstwem na miarę (może nawet i ponad) imperiów Zachodu. Ale zachodnich obywatelskich walorów już nie dała. Bo historia ich nie daje. Trzeba je sobie wywalczyć. Ale wcześniej trzeba ich potrzebować, czyli chcieć. Mocarstwowy status państwa uzyskać może każda aktualna władza, nawet niezależnie od rzeczywistych preferencji swego ludu, odpowiednio nim manipulując, ale utracić ten status, wewnętrzny prestiż, a i samą egzystencję narodu i państwa może też łatwo. Sporo w historii takich przykładów.

Moskwa, potem Rosja chciała być inna niż zachodnia Rzplita. Po staremu – swojska. I tą antyzachodnią swojskością zdobywać (w swym mniemaniu: odzyskiwać) ziemie ruskie. Od XV w. na wschodnich kresach Rzplitej toczył się cywilizacyjny bój między Wschodem a Zachodem, który Rzplita przegrała. Zresztą na własne życzenie. Coś jednak z tego dość marnego dziedzictwa Rzplitej pozostało – tląca się odrębność od rosyjskiej narodowa Białorusinów, a zwłaszcza Ukraińców. Przecież to, co oni w swej odrębności akcentują, to są właśnie zachodnie ideały wolności i obywatelskości.

W Rosji obywatelskość jest wyklęta jako immanentna przywara Zachodu. Bo pomimo że od Piotra elity Rosji wizualnie, akustycznie i fetorystycznie  się nie różniły od zachodnich (co najwyżej bogactwem), lecz w istocie swej stanowiły aksjologiczne getto, ponadto bardzo osamotnione w obrębie swej rosyjskiej społeczności, co tak bardzo boleśnie się uwidoczniło podczas rewolucji i wojny domowej.

Teraz Ukraina walczy o siebie, ale też o normalną Rosję  i rozumną Europę. A i o Polskę. Za wspólną wolność – Jej i naszą.

Wzorem Kennedy’ego mówię – jestem Ukraińcem.

Spandowski Roman

Roman Spandowski, ur. 28 II 1949 w Chełmnie. Absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, Wydz. Filologii Polskiej i Klasycznej (1977).

W III 1968 uczestnik wieców studenckich na UMK. 1971-1986 pracownik naukowo-techniczny, następnie adiunkt w Instytucie Badań Literackich PAN.

Od IX 1980 w „S”; członek KZ w Oddziale PAN w Toruniu; uczestnik manifestacji organizowanych przez KOWzP.

Po 13 XII 1981 działacz podziemnych struktur „S”, członek TKZ w PAN, w 1982 współzałożyciel, pomysłodawca nazwy, następnie do 1984 redaktor naczelny i techniczny, organizator produkcji i lokali, okazjonalnie drukarz regionalnego podziemnego pisma „Toruński Informator Solidarności”. 1 V 1982 aresztowany, przetrzymywany w AŚ w Grudziądzu, pobity, skazany przez kolegium ds. wykroczeń na 3 mies. więzienia, 25 V 1982 zwolniony po rozprawie rewizyjnej; 27 V – 24 VI 1982 internowany w Ośr. Odosobnienia w Strzebielinku (gdzie redagował „TIS” za pomocą grypsów). Od VII 1982 kolporter podziemnych wydawnictw między Warszawą, Bydgoszczą, Toruniem, m.in. „TIS”, „Tygodnika Mazowsze”, „Gdańska”. Od 1986 wykładowca, następnie starszy wykładowca łaciny na Wyższej Szkole Pedagogicznej w Bydgoszczy (od 2000 Akademia Bydgoska im. Kazimierza Wielkiego, od 2005 Uniwersytet Kazimierza Wielkiego).

1989-1990 w KZ „S”.

Autor licznych publikacji w prasie podziemnej (głównie w „TIS”, także w „Kalendarzu Współczesnym”), haseł w ”Słowniku polszczyzny XVI w.” (t. X-XXX, Ossolineum, 1976-2008), pracy ”Kształtowanie się idei narodu greckiego i rola w nim literatury i języka”, w: ”Starożytność w wielu perspektywach” (Epigram Bydgoszcz 2006), przewodnika ”Chełmno i okolice” (Wojewódzki Ośrodek Informacji Turystycznej w Toruniu, b.d.).

Uhonorowany odznaką Zasłużony dla Kultury Polskiej (2001), odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (2009).

Krzysztof Biernacki

ToruńRegion Toruń

https://encysol.pl/
Udostępnij: