19 kwietnia mija kolejna rocznica pierwszego z powstań warszawskich II wojny światowej – o wiele mniej znanego niż to drugie, nazwane przez śp. Lecha Kaczyńskiego „naszym powstaniem”. Ale przecież oba są nasze!
W obu walczyli obywatele Rzeczypospolitej, w której mieszkali – czym się do tej pory chwalimy, a zwłaszcza chwalą się rycerze dobrej zmiany – ludzie o różnym pochodzeniu etnicznym czy religijnym. Jest jednak jedna piramidalna różnica.
Powstańcy warszawscy z 1944 r. walczyli z głęboką wiarą w zwycięstwo, a ci z 1943 r. już tylko pragnąc śmierci na honorowych dla siebie warunkach. Czyli o godność. Czy to nie brzmi po polsku?
A czym jest polska mitologia narodowa – od mitu reduty Ordona z wiersza Mickiewicza po mit Westerplatte z wiersza Gałczyńskiego („Prosto do nieba szli żołnierze Westerplatte”)? Przegraną w walce przekształcić w moralne zwycięstwo? Powie ktoś – to jest ogólne prawo każdej mitologii narodowej.
Owszem. Współcześni Izraelczycy czczą twierdzę Masadę, gdzie tak samo zginęli Żydzi, antyrzymscy powstańcy z 70 r. ne., przedostatni powstańcy żydowscy antyku. Potem Żydów kojarzono już tylko z oportunizmem wobec kolejnych suwerenów, identycznym z tchórzostwem.
Ów rzekomy oportunizm był tylko pragnieniem przetrwania własnego i własnej odrębności w nieprzyjaznym otoczeniu, kiedy każdy zbrojny opór przynosiłby jedynie dalsze straty w społecznej substancji.
I okazało się, że wielowiekowa – dotąd skuteczna, choć niesłychanie kosztowna i mocno w nowożytnej Europie kompromitująca narodowa strategia – w XX w., w dobie holokaustu, nie zdaje egzaminu. Niemcy zdążyli wymordować już parę milionów Żydów, kiedy ich resztki w ostatkach gett i obozów zagłady zdecydowały się chwycić za broń. Żeby zginąć heroicznie, po polsku, bo tylko taki etnos znali. Też powie ktoś – nikła mniejszość. A jaki procent etnicznych i katolickich Polaków czynnie sprzeciwiał się kolejnym zaborcom i okupantom? Choć Polacy nigdy nie znajdowali się w tak tragicznej i beznadziejnej sytuacji.
Pomnik żydowskich powstańców w getcie warszawskim, a właściwie wszystkich żydowskich bojowników w całej Polsce, był pierwszym tego typu monumentem w Warszawie. Ale jego twórca, Natan Rapaport, rok po jego odsłonięciu opuścił na zawsze Polskę, nie znajdując tu miejsca do życia dla Żyda.
Dwadzieścia lat później z tych samych powodów musiał opuścić ojczyznę znakomity polski poeta, imiennik rzeźbiarza, Natan Tenenbaum. Ignorantom przypominam – był to rok 1968, też ogólnie niełaskawy dla polskich Żydów. Ale tenże poeta dał nam z emigracji w Szwecji w 1980, roku Solidarności, wspaniały prezent, który się stał tejże Solidarności hymnem, wiersz „Modlitwa o wschodzie słońca”, śpiewany z muzyką Przemysława Gintrowskiego wraz z Jackiem Kaczmarskim. Zacytuję tylko pierwszą zwrotkę:
Każdy Twój wyrok przyjmę twardy,
Przed mocą Twoją się ukorzę,
Ale chroń mnie, Panie, od pogardy,
Od nienawiści strzeż mnie, Boże.
Ja w tym dostrzegam ton Mickiewiczowskiego „Do przyjaciół Moskali”. Znowuż Polska? Ależ nie tylko! Pan Żydów i chrześcijan jest wszak ten sam, bo i Stary Testament jest nam wspólny. A nienawiść jest ogólnie wredna.
Ta ostatnia uwaga dotyczy oczywiście naszych narodowych nienawistników.
A oto krótki tekst.
Czcimy dziś rocznicę powstania w getcie warszawskim, pierwszego z serii żydowskich rewolt w obliczu nieuchronnej zagłady. Tak się złożyło, że wszystkie te po polsku tragiczne i beznadziejne bunty – przypominam jeszcze następne: powstanie w getcie białostockim oraz w obozach zagłady w Treblince i Sobiborze (sierpień – październik 1943 r.) rozegrały się nie tylko na ziemiach polskich, ale ich bohaterami byli głównie Żydzi polscy.
O całkowitej wspólnocie losów polskich Żydów i rdzennych Polaków nie ma co mówić, ani wówczas, ani wcześniej, ani zresztą potem. Odkąd Żydzi nastali w Polsce – a są prawie tutaj rówieśni naszemu państwu – zawsze żyliśmy oddzielnie. Nasza warstwa rządząca, czyli szlachta potrzebowała ich tylko jako swoich agentów handlowych, rzemieślników z braku miejscowych, dzierżawców karczm oraz producentów wódki, magnaci (a niekiedy i królowie) jako bankierów, a mieszczanie… Nie czarujmy się, od drugiej poł. XVII w. nie było już prawie miast i mieszczan. Te miasta, które ciągle jeszcze jako tako funkcjonowały – np. nasz Toruń – były niemieckojęzyczne i luterańskie i nie potrzebowały Żydów jako pośredników w wymianie towarowej, bo społeczności protestanckie inaczej podchodziły do biblijnego zakazu lichwy. Zresztą miasta królewskie (a Toruń do nich należał) częstokroć uzyskiwały haniebny przywilej: De non tolerandis Iudaeis, czyli o nietolerowaniu Żydów. Co praktycznie uniemożliwiało osiedlanie się tam Żydów. A o chłopach, od których większość z nas się wywodzi, już nie wspominajmy. Chyba że osiągniemy poziom dumnej autoidentyfikacji Afroamerykan z USA. Ale podobni jak tamci Murzyni przywleczeni sromotnym gwałtem z Afryki nasi chłopi musieli harować, a w krótkich przerwach między jednym a drugim obowiązkiem się upijali się oraz uprawiali folklor.
Miasta prywatne, zwłaszcza na kresach, były bardziej otwarte na różnorodność etniczno-religijną, bo ich właściciele doceniali handlowy profesjonalizm Żydów, a nie przeceniali tegoż u mieszczan Polaków, bo tych było niewiele, byli bez tradycji i zgnojeni przez system społeczny ewidentnie – co teraz wiemy – wiodący Rzeczpospolitą ku zagładzie. Zresztą na wschodzie mieliśmy też Ormian, takich chrześcijańskich Żydów, bo od handlu. I powie ktoś, że mniejszości etniczne cieszyły się niezasłużoną protekcją państwową??? A gdzie było owo państwo??? Było przecież stopniowo unicestwiane na własne zresztą życzenie przez ówczesną społeczność szlachecką, mieniącą się narodem. Uwaga dla współczesnych – lepiej się mniejszości nie mienić narodem, bo demokratyczny upadek może być kompromitujący.
A z drugiej strony – np. w prozie Singera, gdzie fabuła z reguły była lokowana na Lubelszczyźnie – tam jakby w ogóle nie było polskiego kontekstu. Polskość się ograniczała do mało istotnego tła.
Dwa współistniejące na tym samym terytorium narody postanowiły siebie zauważać możliwie najrzadziej i nawet nie próbowały zgłębić się bliżej. Jedni – Polacy – widzieli drugich – Żydów – jak obcy i egzotyczny folklor, a potem w miarę narastania konfliktu ekonomicznego między obu nacjami jako wrogich konkurentów. Szara masa ze sztetłów żyła swoim życiem jak wcześniej, częstokroć bez znajomości polskiego języka. A ci Żydzi, co chcieli się włączyć w obręb narodu, kultury i języka polskiego, jednym słowem się zasymilować, napotykali na opór i wrogość rdzennych Polaków. Tu proszę o lekturę „Głosów z ciemności” Stryjkowskiego.
Po rozbiorach – gwałcie historycznym według kanonów naszej tradycji, a jednocześnie postępie cywilizacyjnym tak zupełnie obiektywnie – a powinni to uznać nasi włościanie w zaborze pruskim i austriackim (patrz „Popioły” Żeromskiego), bo tylko tam po upadku Rzeczypospolitej chłopi sporo zyskali na kondycji, a Żydzi zaczęli się stawać obywatelami, członkami państwowej społeczności, a nie egzotyczną i wrażą mniejszością, rządzącą się specjalnymi, ale i tak podrzędnymi prawami. Obywatelstwo zobowiązuje. Pod warunkiem, że państwo, którego się jest obywatelem, istnieje. Polska wtedy jako państwo nie istniała. To, że bezpaństwowa polskość pozyskała wtedy mimo wszystko tylu chłopów, a i Żydów, mogę potraktować jako wspaniały fenomen społeczny, ale nie jako konieczne prawo. Cieszę się, że tylu włościan oraz Żydów utożsamiło się wówczas z narodem i postulowanym wciąż państwem polskim, ale bynajmniej nie uważam, że tym samym spełnili oni swój psi obowiązek. Bo mitologiczna polska ojczyzna nie była im bynajmniej matką. Patrz „Wesele” Wyspiańskiego. Nawet nie macochą. Ale dyktat kultury szlacheckiej był długo jeszcze obecny, a zresztą nadal jest. Większość polskich nazwisk kończy się na „-ski”, co kiedyś oznaczało szlachecką proweniencję, ale przecież aż tak licznej szlachty nigdy nie mieliśmy. Owszem liczniejszą niż gdzie indziej w Europie, ale nie aż tak. Po prostu wielu plebejuszy ulegało presji szlachetczyzny i w którymś pokoleniu dodawało do swojego nazwiska tę drobną sylabkę, która miała ich wywindować w społecznej hierarchii. Chwała przodkom obecnego prezydenta, że tego nie zrobili. Dołożyli się tu zaborcy, nadając Żydom nazwiska, prócz ośmieszających typu Apfelbaum, także odmiejscowe z zakończeniem albo polskim „-ski”, albo w jidysz „-er” – np. Tykociński lub Tykotyner, Warszawski lub Warszauer.
Ja wiem, do jakiej Europy chciałbym należeć. Nie nacjonalistycznej. Bo że poza Europą nie widzę dla Polski przyszłości, to oczywista. Od wschodu mamy archaiczną despotię, która – jak się nadarzy okazja – gotowa się nie cofnąć przed niczym i przed nikim. Za oceanem mamy sojusznika, na którym absolutnie nie można polegać, nie tylko dlatego że daleko przestrzennie, ale przede wszystkim że jeszcze dalej mu aksjologicznie do europejskich wartości. A te się rodziły przez wieki naszej europejskiej historii i kultury i dzięki którym zachodnia część naszego kontynentu od tak dawna jak nigdy dotąd nie zaznała wojen. Czy to nie jest najistotniejsza wartość?
W mojej Europie owi wyznawcy europejskich wartości – czyli liberałowie – mogliby się jako niechrześcijanie z wyznawcami religii chrześcijańskich nadal spotykać i ze sobą rozmawiać. Mógłbym tu cytować jako argument wielu świeckich autorytetów, ale zacytuję samego Pawła z Tarsu (Gal 3/28): „Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety”. Mimo że pomediolańskie chrześcijaństwo – niezależnie od późniejszych denominacji, zinstytucjonalizowanych buntów wobec rzymskiej supremacji i deklarowanych powrotów do ducha ewangelii – to i owo w tym kierunku zrobiło (później kościoły protestanckie też, ale w sumie również niewiele) – codzienna (bądź raczej coniedzielna) praktyka kościoła rzymskokatolickiego jest na antypodach ewangelii.
Przy okazji przypominam, że oryginał cytatu z listu do Galatów św. Pawła brzmi: „ani Żyda, ani Greka”. A w czym są tamci Grecy lepsi czy gorsi od współczesnych? I czy są inni dawni i obecni Grecy? Oraz ci Hellenowie pomiędzy odmętami starożytności a kolejnymi bankructwami greckiego państwa w UE? W tym również za nasze, polskie pieniądze?
Jako Polacy nie mamy starożytności. Nasza historia jest świeża. Jak z lodówki. Cośmy mogli do lodówki załadować, tośmy dotąd załadowali. Niekoniecznie zakupione za własne pieniądze.
Naprawdę jest czas najwyższy na pomyślenie o cudzych lodówkach. O ile pamiętam, rewolucyjna specjalność antyautorytarna Polaków na początku lat osiemdziesiątych XX w. polegała nie na non violence, lecz na rozmowach pomiędzy dotychczasowymi wrogami. Nikt w efekcie nie zginął, a lodówki są zdecydowanie pełniejsze.
Gdyby jeszcze nie opluwano z błogosławieństwem kościelnych autorytetów wszelkich innych – kobiet niepoddających się presji w rodzinie, ofiary pedofilów w sutannach, ludzi o innym kolorze skóry, poglądach politycznych, narodowości, wyznaniu, orientacji seksualnej… I gdyby (pomarzyć można) potępiono ową nienawiść do innych z wyżyn ambony… Poczynając od antysemityzmu.
A na koniec cytat znów z Pawła z Tarsu (1.Cor 13/1): „Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym”.
A nienawiść jest właśnie niczym.
Roman Spandowski